Modrzewiowa świątynia w Biesiadkach kontrastuje ciemną barwą z bielą śniegu. Dumnie wznosi się na wzgórzu, zwłaszcza teraz, gdy odzyskała dawny splendor.
Najważniejsze prace trwały sześć lat – mówi ks. Kazimierz Sroka
Ks. Zbigniew Wielgosz
Ksiądz proboszcz pokazuje mi drewniane drzwi. Niepozorne, a można je znaleźć w podręcznikach historii sztuki. Są jedną z najstarszych pamiątek ponad 300-letniej historii. Żeby wejść, należało pochylić głowę, jakby wchodziło się do bazyliki Bożego Narodzenia w Betlejem. Tu, w Biesiadkach, także rodzi się Bóg – codziennie.
Od głowy
Materia kościoła, wystawionego na nieżyczliwe drewnu warunki atmosferyczne, gryziona zębem czasu, wymagała kapitalnego remontu. Parafianie czuli to, chcąc budować nową świątynię. – Ale kiedy zobaczyli, jak wygląda odnawianie starej, porzucili myśl o inwestycji, za to z wielkim sercem włączyli się w dzieło renowacji – mówi ks. Kazimierz Sroka, proboszcz. Kiedy miał już świadomość, że robota jest pilna, zastanawiał się, od czego zacząć. Specjaliści mówili prosto – albo od „głowy”, albo od „nóg”. Wybrano „głowę”, czyli dach. Wcześniej jednak odżył drewniany płot, pojawiły się parkingi, a w samej świątyni nowe okna i drzwi dzięki dotacji fundacji im. Macieja Rataja. – To było już 6 lat temu. W 2008 roku rewolucję przeżył dach świątyni. Wymieniliśmy tysiące gontów i wszystko, co było trzeba. Na schludny strych powróciły gacki, ale nie te cenne – uśmiecha się ks. Sroka.
Dostępna jest część treści. Chcesz więcej?
Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.