W szkole pokory

Gość Tarnowski 05/2014

publikacja 30.01.2014 00:15

Widok siostry zakonnej nie jest rzadkością w naszej diecezji. Są jednak takie miejsca, gdzie ich obecność jest ukryta, ale równie cenna.

 W brzeskim domu nie brakuje i radosnych chwil W brzeskim domu nie brakuje i radosnych chwil
ks. Zbigniew Wielgosz /GN

Kaplica w Domu Pomocy Społecznej w Brzesku. Uwagę przykuwają witraże. Pierwszy przedstawia bł. Edmunda Bojanowskiego, założyciela zgromadzenia sióstr służebniczek. Drugi – sylwetkę brzeskiego domu i wielkie oko opatrzności nad nim. – W Brzesku prowadzimy dom już od 95 lat. Kiedyś była to placówka dla opuszczonych dzieci, dziś dom opieki społecznej. Nie zmienili się jednak mieszkańcy, no i siostry służebniczki starowiejskie są tu od zawsze – mówi s. Teresa, przełożona. W brzeskim domu mieszkają dzieci z różnym stopniem upośledzenia, w tym około 20 z najcięższym.

Przedłużenie rąk

W rodzinie s. Teresy już siostry zakonne były. Ona sama czuła, że to jest także jej powołanie. W zgromadzeniu jest od 20 lat, a w Brzesku pracuje od trzech. – Przed Brzeskiem pracowałam w szkole. Pokochałam tamte dzieciaki i nie za bardzo chciałam się z nimi rozstawać, kiedy przyszła propozycja, by wziąć odpowiedzialność za dom w Brzesku – opowiada s. Teresa. Decyzję przełożonych przyjęła w duchu posłuszeństwa. Najbardziej bała się, że nie będzie wiedziała, jak zareagować na zachowania nowych podopiecznych. – Uderzyła mnie prostota tych dzieci, ich ufność, że obcy to nie wróg, ale przyjaciel. Trudno jest mi przyjmować bezradność dzieci, kiedy nie potrafią się ubrać, zjeść, kiedy medycyna nie jest w stanie sprostać ich chorobom. Jesteśmy przedłużeniem ich rąk, nóg, ich oczami, głosem… W szkole mogłam widzieć efekty pracy z dziećmi, tu owoce są bardzo ukryte, wręcz niewidoczne. W wielu wypadkach nie wiemy, co dzieci myślą, co czują. Ale dają znaki, które cieszą nas i pozwalają przyjmować trud pracy z nimi z wdzięcznością – dodaje.

Kawalerka…

Dla sióstr każdy podopieczny jest wielką indywidualnością. Damian, na przykład, trafił tu jako dziecko z ciężką nieuleczalną chorobą. Ma już 18 lat. Odrzucony w dzieciństwie, znalazł pod opieką sióstr i innych pracowników domu bezpieczeństwo, czułość, troskę. – Był intelektualnie sprawny, miał i ma wielką wolę walki o życie. Godzinami chciał ćwiczyć, rehabilitować się, ale choroba wzięła górę. Dziś nie widzi, trochę słyszy, bardzo mało mówi. Jest na wózku – opowiada s. Teresa. Siostry prowadzą mnie po salach, gdzie leżą lub siedzą na wózkach najbardziej chore dzieci. – W tym domu pracuję od 2010 roku, ale jestem tu trzeci raz z kolei. Dzieci, które tutaj są, to był temat tabu. Nic lub niewiele się o ich losie wiedziało. Jadąc tutaj, bałam się. Przełożona powiedziała mi, że zawsze będę mogła pracować gdzie indziej, jeśli nie podołam. Jak już przyjechałam, spojrzałam na te dzieci przez pryzmat Pana Jezusa i zauważyłam, że to są dzieci jak inne. Tym bardziej że one potrafią okazywać jakąś radość, miłość, wdzięczność uśmiechem, przytuleniem się. Stwierdziłam, że to są normalne dzieci. Kiedy widziałam je po raz pierwszy, miały po kilka lat. Teraz to kawalerka… – mówi s. Małgorzata, pielęgniarka, 30 lat w zgromadzeniu.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.