Klejnot w koronie Pienin

ks. Zbigniew Wielgosz

|

Gość Tarnowski 27/2014

publikacja 03.07.2014 00:15

Spływ Dunajcem. Zapraszamy w podróż do najpiękniejszych zakątków diecezji tarnowskiej.

 Uroczystość poświęcenia nowego sztandaru flisaków w 80. rocznicę powstania ich stowarzyszenia Uroczystość poświęcenia nowego sztandaru flisaków w 80. rocznicę powstania ich stowarzyszenia
Jacek Waruś

Na przystani w Sromowcach Niżnych-Kątach nie ma jeszcze zbyt wielkiego ruchu. Flisacy siedzą przy stołach, grają w karty, rozmawiają. Inni wsparci o czółna nad brzegiem Dunajca wypatrują czegoś w oddali. – Dawniej nie rozpoczynano roboty o 9.00, tak jak dzisiaj. Kiedy nie było jeszcze tamy, spływ odbywał się z Czorsztyna. Trzeba było wstać w nocy i iść piechotą ze 12 kilometrów. Jak byli goście, to płynęło się aż do Krościenka, ponad 3 godziny. Stamtąd nie było podwozu do domu, więc znów trzeba było wracać na piechotę. Tylko łodziom się powodziło, bo wieziono je końmi znów do Czorsztyna – mówi Stanisław Migdał, flisak od 32 lat. Pomaga mu syn Michał, na drugim roku szkolenia.

18-kilometrowa wstążka

Flisacka łódź to pięć czółen złączonych sznurami i drążkami. Na dziobie obowiązkowa jedlina, chroniąca przed wlewaniem się wody, gdy większe fale nadbiegają z naprzeciwka. W łodzi trzy twarde ławki. – Mamy tradycyjny podział wśród gości siedzących w łodzi. Ci z pierwszej ławki mają wylewać wodę specjalną wylewką. Z drugiej – śpiewają, ale muszą pięknie! A na trzeciej ławce sadzamy takich mocniejszych, tęższych, żeby w razie potrzeby popchnęli łódź – uśmiecha się pan Stanisław. Do jego łodzi wsiada grupa turystów. – Jesteśmy z Łodzi, Warszawy, Mielca i Gorlic – przedstawiają się flisakowi. Niektórzy płyną już drugi albo trzeci raz. – Bo spływu się nie zapomina i zawsze warto tu wracać – podkreślają współpasażerowie. Więc płyniemy… Najpierw łódź dociera do Sromowiec Niżnych, gdzie wita płynących kościół strzelający w górę wieżą jak Trzy Korony w oddali. – Ale obok jest kościółek drewniany, ma 500 lat. W środku piękna galeria sztuki pienińskiej. Msza św. jest tam tylko na św. Katarzynę, bo to patronka – opowiada pan Stanisław. Ze Sromowiec do Szczawnicy łódź pokonuje 18 kilometrów, sam przełom – najpiękniejszy fragment Pienin – to 9 kilometrów, choć w linii prostej byłyby tylko 3. Rzeka wije się między skalnymi ścianami, niekiedy stromo opadającymi w dół. Różnica poziomu wody między przystanią początkową a końcową to aż 42 metry. – Przełom należy do Pienińskiego Parku Narodowego, który jest najstarszym parkiem pogranicza w Europie. Powstał w 1932 roku. Dunajec łączy dwa kraje: Polskę i Słowację. Tak samo park, który leży po obu stronach rzeki – wyjaśnia flisak. Pasmo Pienin należy do Karpat. Ale są to wyjątkowe góry. W zasadzie bowiem to wypiętrzone dno pramorza Tetydy. Kiedy powstały już dzisiejsze Pieniny, do roboty wzięła się erozja, która wypłukała to, co miękkie w skalnych ścianach. – Gdyby wierzyć geologom, to na początku Dunajec płynął 280 metrów nad naszymi głowami – opowiada pan Stanisław.

Największy motyl

Spływ to zaglądanie dzikiej przyrodzie w oczy. To bobrowe ścieżki do wody i gdzieniegdzie ślady ich zębów na korze drzew. Nad głowami przelatują dwie czaple siwe, krąży bocian czarny, popiskują mewy – podobno przywiezione przez turystów znad morza. A nad wodą pliszki siwe skaczą po kamieniach, śmiesznie merdając długimi czarnymi ogonkami. W wodzie stadko kaczek krzyżówek wiernie płynących za łodziami i dłońmi turystów, którzy dokarmiają ptaki. – To kaczki żebraczki – śmieje się przewodnik. W zdziwienie wprawiają skalne ściany, tak strome, że nic na nich nie powinno rosnąć. Dziś udaje się to choćby sośnie karłowatej, choćby tej, co na Sokolicy. Słynne z widokówek drzewo ma już 500 lat. Niektóre zbocza gór są celowo odsłaniane przez pracowników parku. – A to ze względu na niepylaka apolla, największego motyla dziennego w Polsce, którego rozpiętość skrzydeł to aż 6 centymetrów. Dawniej każdy kolekcjoner chciał go mieć. Więc prawie wyginął. Także dlatego, że jego gąsienica karmi się rozchodnikiem wielkim rosnącym właśnie na skalnych zboczach. Teraz park dba o rozchodniki i motyle, więc znów można je zobaczyć – wyjaśnia pan Stanisław.

Woda historii

Z wodą płyną też opowieści o historii. Trzy Korony odsyłają płynących do kamedułów z Czerwonego Klasztoru, którzy przybyli tu z fundacji włoskiej, z Monte Corona w Perugii, i taką nazwę mieli nadać najwyższemu szczytowi Pienin. – Żył w tym klasztorze brat Cyprian z Polkowic, zielarz. Zapuszczał się w Pieniny, a nawet w Tatry w poszukiwaniu ziół. Stworzył pierwszy zielnik Pienin i Tatr, gdzie opisał ponad 270 gatunków ziół. Cyprian miał oprócz tego jeszcze jedną pasję, czyli latanie, dlatego nazywano go Ikarem znad Dunajca. Zrobił sobie takie skrzydła i na nich poleciał. Podobno nawet szczęśliwie mu się udało wylądować. Nazywano go skrzydlatym mnichem, oskarżono o konszachty z czarną magią i usunięto do innego klasztoru, słuch o nim zaginął – opowiada przewodnik. Klasztor został skasowany przez cesarza Franciszka Józefa, a do wsi sprowadzili się koloniści ze Szwabii. I tak powstała osada Szwaby Niżne. Niemcy wyjechali po II wojnie światowej, ale kiedy któryś z nich umarł, to biły dzwony w ewangelickim kościółku nad Dunajcem. Dziś zalega tu głucha cisza.

Stuletnie źródło

Osobne historie są związane ze św. Kingą, która miała tu najwyżej położony zamek w Polsce, gdzie schroniła się z klaryskami i krakowskim dworem przed najazdem tatarskim. Idąc, roniła łzy, a ze zranionych stóp kapały krople krwi.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.