Gdyby myślał tylko o sobie, pewnie żyłby do dzisiaj.
15 XI minęło 20 lat od śmierci kleryka Roberta Gucwy. Zginął w Afryce od kuli wystrzelonej przez bandytę.
Roberta wciąż pamiętam. Pochodził z mojej parafii i codziennie mijał mój dom, idąc do kościoła. Spokojny, uśmiechnięty. Angażował się w Liturgiczną Służbę Ołtarza i Ruch Światło-Życie. Pan Bóg nie poskąpił mu talentów - nauka nie stanowiła dla niego problemu, szybko uczył się języków obcych, był uzdolniony muzycznie i sportowo. Pamiętam też szok i niedowierzanie, gdy dostaliśmy informację o jego śmierci. Zginał jako młody chłopak, chcąc chronić swych współbraci.
Pochodził z Tarnowa Mościc. Do Stowarzyszenia Misji Afrykańskich wstąpił po maturze i był pierwszym kandydatem po drugiej wojnie światowej. W ramach formacji został wysłany do Bangui w Republice Środkowoafrykańskiej. 15 listopada 1994 r. dom, w którym mieszkał Robert został zaatakowany przez grupę uzbrojonych bandytów. Gdy ci zaczęli dopytywać się o przełożonego Robert podał się za niego. W ten sposób chciał chronić współbraci. Po wyjściu z napastnikami na zewnątrz udało mu się uwolnić. Pomocy szukał u księży kombonianów, mieszkających nieopodal. Nie udało się, bo napastnicy wcześniej odcięli linię telefoniczną. Chciał więc dojść na policję, ale po drodze spotkał jednego z bandytów, który z bliskiej odległości strzelił do niego z pistoletu. Zginął na miejscu. Miał 25 lat i nie doczekał święceń kapłańskich.
Oddając życie na misjach dołączył do grona współczesnych polskich misjonarzy-męczenników. Pamięć o nim trwa. I w Mościcach, i w zgromadzeniu. Takich ludzi się nie zapomina.