Nie ja - ja mam - ale tysiące młodych ludzi, którzy pragną spotkać się z ojcem świętym w lipcu w Krakowie.
Można łatwo już dziś dostrzec, jak wiele dobrego się dzieje za sprawą Światowych Dni Młodzieży, a przecież one dopiero będą. Zmienia się Kościół i kościół, w którym na dniach skupienia, czuwaniach, uwielbieniach pełno młodych. Młodych rozmodlonych, zaangażowanych, skupionych. Nawet ośmielam się zaryzykować stwierdzenie, choć wiem, że stąpam po cienkim lodzie, że to właśnie często młodzi ciągną swoich duszpasterzy, żeby z nimi pojechali na kolejne modlitewne spotkanie czy pomogli zorganizować podobne u siebie.
Poświęcają miesiące, godzinami ćwicząc i przygotowując się do "koncertu" uwielbienia, nie po to, by inni młodzi ich oklaskiwali, ale by pomóc im wejść w klimat rozmodlenia. Nieraz słyszałam z ust samych księży, którzy mówili, że wystarczy tylko pozwolić im działać, wspierając to, co robią, i czuwając nad całością. Sami byli zaskoczeni efektami, przeżywając odnowę wiary w młody Kościół, a to z kolei dodaje skrzydeł, motywuje, napędza.
Napędza też młodych, którzy widzą, że to właśnie od nich zależy, jak będzie spotkanie z papieżem wyglądać. Chcą je przygotować jak najlepiej, ale też na nim być. Bilet kosztuje kilkaset złotych. Nie każdy tyle ma. To z kolei pobudza do przedsiębiorczości, uczy organizacji, marketingu. Wydają więc kalendarze, pieką pierniki, by móc potem pieniądze pozyskane z ich sprzedaży przeznaczyć na bilet. Co sprytniejsi wystawili w domu słoik z etykietą "Zbieram na ŚDM", by co wrażliwszy domownik dorzucił grosza.
Tak wielu dziś nadal mówi, że młodzi nie chodzą do kościoła, że mają lewe ręce do roboty. Ci niech nie marudzą, tylko przyjadą w piątek do Dąbrowy Tarnowskiej, w sobotę i niedzielę do Mielca, a zmienią zdanie. A najlepiej, gdy jeszcze dorzucą do "słoika" swój grosz.