Biskup Andrzej i jego towarzysze spróbowali m.in. mleka wielbłądziego i potrawy o nazwie „bieszbarmak”.
Jest wtorek – 27 czerwca. Podróż przebiega zgodnie z planem. Po Eucharystii i śniadaniu ruszamy do Kulsar, gdzie posługę pełni ks. Łukasz Niemiec. Przed nami około 700 kilometrów drogi pośród stepu. Dzięki Bogu nie ma dużych upałów.
Po drodze mijamy miejsce przy którym zatrzymują się na modlitwę przejeżdżający tędy Kazachowie. Znajduje się – mówiąc językiem potocznym – w szczerym polu. Obowiązuje także i tu odpowiedni strój, o czym informuje znajdujący się przy konstrukcji zadaszenia znak – zakaz wchodzenia w krótkich spodenkach i na boso. Warto zauważyć, że taki strój obowiązuje w miejscu, które nie jest meczetem, nie jest kościołem czy cerkwią, ale jest uznawane przez miejscowych również za miejsce święte.
ks. Grzegorz Zimoń Ruszamy dalej. Przed nami widoczne gęste kłęby dymu unoszące się z płonącego stepu i tylko jeden samochód strażacki w walce z żywiołem. Bezsilność strażaków. Ogień rozprzestrzenia się coraz bardziej.
ks. Grzegorz Zimoń Około godz. 18.30 docieramy do Kulsar. Oczekuje nas już ks. Łukasz Niemiec, który dzwoniąc co pewien czas, pytał o naszą podróż. Jesteśmy na miejscu. Jednak to jeszcze nie czas na odpoczynek. Przed nami kolacja u typowej kazachskiej rodziny.
Ponownie ruszamy w drogę. Cała rodzina na podwórzu oczekuje na nasze przybycie. Zaproszeni do środka, po ściągnięciu butów, siadamy po turecku na cienkich materacach na podłodze. Głowa rodziny przedstawia nam swoją żonę, trójkę synów, synowe i ich dzieci. Po chwili otrzymujemy w salaterkach do picia mleko. Kolor mleka? Białe – jak w Polsce. Jednak nie jest to – jak by się mogło wydawać – krowie czy też kozie mleko. To mleko wielbłądzie. Pierwszy, niewielki łyk. Hm… – zimne, przypominające smakiem naszą dawną serwatkę.
Po chwili rozmowy przy mleku jeden z synów podchodzi z głęboką tacą i z naczyniem z wodą, by każdy z uczestników spotkania mógł obmyć swoje ręce. Następnie synowe, ubrane w kazachskie stroje, rozkładają na podłodze ceratę, która będzie służyła za „stół”. Wnoszą na dużej tacy potrawę o nazwie „bieszbarmak”. W jej skład wchodzą ziemniaki, cebula, kluski oraz baranina. Nie byłoby w tej potrawie nic nadzwyczajnego gdyby nie dwie sprawy. Po pierwsze, głowę owcy podaje gospodarz najzacniejszemu z gości, czyli w naszym przypadku księdzu Biskupowi, który nożem ma nakreślić na niej dwie przecinające się linie, symbolizujące cztery strony świata. Jest to wyraz docenienia gościa.
ks. Grzegorz Zimoń Następnie gospodarz wraz z synami rozdrabnia mięso i miesza z pozostałymi składnikami. Po drugie potrawę tę spożywa się palcami. Obserwuję, jak robią to miejscowi. Gospodarz zachęca wzrokiem. Cóż, nie ma wyjścia – trzeba jeść. Zatem palce w ruch. Patrzyłem na siedzącą obok mnie może czteroletnią dziewczynkę o imieniu Masza. Nie była ona członkiem tej rodziny, ale wraz z mamą Katią i dziadkiem spożywała z nami kolację. Byłem pod wrażeniem, jak sprytnie i zwinnie radziła sobie z otrzymanym uchem owcy, pokazując mi od czasu do czasu, jak przygotowuje je do spożycia.
Do kolacji serwowano napój, który zachwycał swoją barwą, smakiem; napój znany chyba pod każdą szerokością i długością geograficzną – wodę mineralną. Spożywając kolację, wsłuchiwaliśmy się w opowieści o kazachskich zwyczajach i obowiązkach, jak choćby znajomości historii swoich przodków do siódmego pokolenia. Na zakończenie podano nam ponownie wielbłądzie mleko.
ks. Grzegorz Zimoń Po dość długo trwającej kolacji wyszliśmy na zewnątrz. Wydawało się, że to już koniec, czas podziękowań i powrót do domu ks. Łukasza. Ale… chwila, chwila. Nie tak prędko!!! Po kilkunastu minutach rozmowy zostaliśmy ponownie zaproszeni do domu, tym razem na herbatę. W Kazachstanie można mówić o pewnym „rycie” picia herbaty. Po pierwsze, nie nalewano do pełna filiżanki, ale do połowy. Nie znaczyło to bynajmniej, że nam żałują wody, ale jest to wpisane w ich sposób picia herbaty. Po wypiciu bowiem ponownie nalewano i tak przez trzy razy. Charakterystyczne jest również podnoszenie dzbanka w trakcie nalewania do góry i w dół, do góry i w dół. Muszę przyznać, że jest w tym pewne piękno. Do herbaty przygotowane były różne wypieki związane z kazachską tradycją.
Zaskakujące jest, że niektóre zwyczaje obecne w tradycji kazachskiej są w pewien sposób obecne również w naszej katolickiej religii, jak choćby wspomnieć tu baranka, sposób siedzenia na podłodze, linie kreślone na głowie barana, będące z naszego punktu widzenia niczym innym jak znakiem krzyża itd. Wiadomo, że znaki te nie posiadają u nich takiego znaczenia jak u nas, ale mogą otworzyć pewną drogę do ich „ochrzczenia”, a tym samym do szerszego wejścia z religią katolicką w świat Kazachstanu.
Po bardzo mile spędzonym i ubogacającym naszą wiedzę na temat Kazachstanu wieczorze udaliśmy się na spoczynek.