To cechy, które okazały się kluczowe w wychowaniu dzieci w rodzinie państwa Królików z Limanowej.
Pamiętam ten dzień, kiedy podjęliśmy decyzję, że wspólnie pragniemy iść przez życie i wychowywać „nasze” dzieci, a planowaliśmy mieć ich piątkę. Nasze ujęłam w cudzysłów, ponieważ Janek mnie poprawia, że dzieci nigdy nie były naszą własnością. One należą do Boga, a myśmy mieli zaszczyt je wychowywać. No właśnie. To było nasze credo małżeńskie: stworzyć rodzinę, w której dzieci poznają Boga i nauczą się Go kochać. Jeszcze zakładaliśmy, że będziemy swoim życiem ukazywać im, Kim i jaki jest nasz Bóg. No, no zadanie nie lada. Zaczęliśmy od wspólnej modlitwy już w narzeczeństwie. Kiedy o tym mówimy, większość znajomych się dwuznacznie uśmiecha... ale co tam. My wiemy, jak było i chcemy dzisiaj o tym zaświadczyć.
Pierwsza urodziła się z wielkim trudem Bernadetta, potem Dominik, Weronika i przysposobiliśmy syna L. Wychowanie trójki nie stwarzało nam większych kłopotów. Jaś podpowiada, że nie uczyliśmy ich zasad zachowania, wymuszając sztucznie ich przestrzeganie. Po prostu, wzajemnie do siebie odnosiliśmy się z serdecznością, przepraszaliśmy się za wyrządzoną przykrość. Dużo mówiliśmy o dzieciach głodnych samotnych, opuszczonych, chorych… One chętnie oddawały różne rzeczy na misje, do szpitali czy domów dziecka. Któregoś dnia Weronika poprosiła mnie, czy może pomodlić się przez Radio Maryja, zapytana o intencję modlitewną przez prowadzącego kapłana bez wahania wyrecytowała: „za dzieci śpiące pod mostami”.
Kiedy przybył do nas nowy członek rodziny, wiele się zmieniło. Musieliśmy szybko „dorosnąć”, ponieważ teraz On był najstarszy z naszych dzieci. Muszę powiedzieć, że Pan Bóg obdarował mnie wspaniałym mężem. Teraz, kiedy cofam się wspomnieniami wstecz, dostrzegam to jeszcze wyraźniej. Posiada ogromny potencjał cierpliwości i zawsze dobrego, mądrego humoru. To nieprzeciętnie ważna cecha. Dzieci tego potrzebują, by zaufać rodzicom… Ja natomiast uzupełniałam ten duet konsekwencją i ciepłem. Nie chwalę się – to nie moje, to dar od Boga.
Nie wiem, jak to robiliśmy ale mieliśmy dużo czasu dla dzieci. Jaś po ciężkiej pracy jeszcze „woził” całą czwórkę na plecach wieczorami, chodząc na kolanach. Mieliśmy również wieczorne tzw. „odpowiedzialne spotkania”, na których podsumowywało się cały dzień i snuło plany na jutro… No i oczywiście modlitwa rodzinna, którą prowadziło każde z nas, dzieci także. Była nas siódemka, więc w sam raz. Modlitwa była i jest o tej samej porze. Dzieci wiedziały, że wszystko muszą tak planować, by być obecnym na modlitwie. Kiedy przychodził gość, nigdy nie przerywaliśmy jej; czekał albo się dołączał. Bóg w naszym domu był i jest najważniejszy!
Każdy też miał swoje obowiązki od najmłodszych lat, które konsekwentnie egzekwowaliśmy. Każde dziecko mogło sobie ten „obowiązek” wybrać. Dwójka najmłodszych, przynosiła z piwnicy i obierała ziemniaki (maszynką). Przed ugotowaniem oczywiście, mówiąc delikatnie – trochę je dopieszczałam. Kolejna córka odkurzała cały dom, nie lada wyzwanie! Najstarszy pomagał tacie przy pracach tzw. trudnych.
Po latach, kiedy średni syn był już maturzystą zapytał nas z uśmiechem, czy możemy mu zmienić zadanie. Znudziło mu się już obieranie tych ziemniaków. Wprowadzenie dzieci w obowiązki domowe pomogło im wejść w obowiązki szkolne i nie były dla nich problemem.
Ponieważ mieliśmy „nowego” syna, chcieliśmy też nauczyć nasze dzieci umiejętności dzielenia się z innymi, umiejętności cierpliwego oczekiwania na nagrodę i umiejętności szacunku dla pieniędzy. Chcieliśmy im pokazać, że są efektem ciężkiej pracy dorosłych i nie ma ich ciągle i zawsze… One się szybko kończą, więc trzeba nimi umiejętnie gospodarować. Zaczęliśmy wcześnie: najmłodsze dziecko z tej czwórki miało 7 lat. Rozkładaliśmy koperty (za to odpowiedzialny był najstarszy syn), na których były wypisane konieczne koszty: węgiel, żywność, opłaty… Jedna z nich to były "wolne środki". Te planowaliśmy wspólnie. W nich zawsze znalazły się pieniądze na realizację tzw. marzeń dzieci. Kolejność ich realizacji ustalaliśmy poprzez głosowanie.
Potem urodziła się nam jeszcze Joasia. Mieliśmy już piątkę.
Bardzo dużą wagę przywiązywaliśmy i przywiązujemy do wspólnego zasiadania przy stole. Tutaj rozstrzygało się trudne sprawy (zawsze na siedząco), tutaj gromadził nas wspólny posiłek, tutaj słuchało się różnych opowieści. Tak pozostało do dzisiaj. To uświęcone miejsce dla naszej rodziny. Kiedy dorastały nam dzieci, nieraz było trudno. Przemadlaliśmy wszystkie troski i zawsze znalazło się wyjście. Dzieci są bardzo zazdrosne w tym okresie szczególnie o „czas dla nich”. Toteż staraliśmy się poświęcać tyle samo czasu każdemu dziecku, a jak było trzeba to jeszcze więcej… Trzeba być bardzo czujnym, szczególnie przy dzieciach tzw. zamkniętych. Doświadczyliśmy tego. Wychowanie dzieci to proces sprzężony. My wychowujemy, ale dzieci wychowują też nas. Trzeba umieć tylko z tego czerpać.
Niech będzie Bóg uwielbiony w naszej rodzinie i we wszystkich rodzinach świata!