W domu bł. Karoliny w Borzęcinie Górnym zamieszkała wielodzietna rodzina z Charkowa.
Ponad 100 lat temu rosyjski żołnierz zamordował Karolinę Kózkę, dzisiaj błogosławioną. Jej imię nosi dom parafialny w Borzęcinie Górnym. Zazwyczaj służy on miejscowej parafii, ale w związku z wybuchem wojny na Ukrainie ks. proboszcz Mikołaj Piec zgłosił gotowość przyjęcia w nim uchodźców ze Wschodu. - Z taką propozycją wyszedł wcześniej wójt gminy Janusz Kwaśniak. Po porozumieniu z dyrektorem Caritas Diecezji Tarnowskiej postanowiliśmy jako parafia otworzyć drzwi domu bł. Karoliny dla Ukraińców - mówi ks. Piec.
Od dwóch dni mieszka w nim wielodzietna rodzina z Charkowa. - To starsi państwo z trzema córkami i pięciorgiem wnucząt w różnym wieku. Czekamy jeszcze na czwartą ich córkę, z którą mają być jeszcze dwie osoby, w sumie będzie ich 13 - mówi proboszcz.
Zanim przyjechali uchodźcy, trzeba było przygotować dom. - Znaleźć przede wszystkim łóżka, przygotować ubrania, sprzęty kuchenne, potrzebne środki czystości i higieny osobistej. Dzięki zorganizowanej wcześniej akcji zbierania takich rzeczy w gminie, głównie w remizach OSP, z zapewnieniem tych rzeczy nie było problemu. Należy podkreślić, że było to możliwe dzięki bardzo dobrej współpracy gminy z parafią, zaangażowania wolontariuszy, którzy - co interesujące - działają i w strukturach gminnych, i w parafialnych, zwłaszcza w Caritas i Akcji Katolickiej. Trzeba też docenić działania Szkolnego Koła Caritas i poszczególnych parafian - mówi ks. Piec.
Opiekę nad uchodźcami koordynuje parafia we współpracy z gminą. Codziennie wolontariuszki z Caritas odwiedzają gości z Ukrainy. - Dzięki funduszom, które posiada Caritas, możemy ich np. zabrać na zakupy do sklepu. Uchodźców doglądają też pracownicy Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej. Łóżka zapewnili członkowie Akcji Katolickiej. Jeśli chodzi o ubrania i żywność, są dostarczane dzięki zbiórkom zorganizowanym w gminie. Wydaje się, że rodzina z Charkowa zostanie z nami jakiś czas, dlatego myślimy długofalowo m.in. o zapewnieniu dzieciom nauki w szkole. Rysuje się bardzo mocno perspektywa napływu kolejnych osób z Ukrainy. Ten zapał, który można obserwować u parafian, mieszkańców gminy, nie może wygasnąć - podkreśla duszpasterz.
Dzieci już nieco oswoiły się z otoczeniem. Wyszły na dwór. Biegają, spacerują, słychać śmiech. - One nie odczuwają tak jak my całego tego strachu i bólu - mówią ich dziadkowie Swietłana i Aleksander. Są już emerytami, którzy myśleli, że w spokoju będą patrzyć, jak ich córki układają sobie życie w swoich rodzinach, jak rosną kolejne wnuki. - Trafiliśmy do raju - uśmiecha się ze smutkiem pani Swietłana. Uciekli z Charkowa pięć dni po wybuchu wojny. Po pokonaniu ponad 1000 kilometrów, które dzieliły ich od Lwowa, zatrzymali się w seminarium duchownym w Brzuchowicach. Tam mogli się w końcu umyć i wyspać. Stamtąd ojcowie greckokatoliccy przewieźli rodzinę do granicy z Polską. Po przekroczeniu granicy odebrali ich znajomi. - Dotarliśmy do Krakowa, a stamtąd tutaj - opowiadają seniorzy.
Jedna z córek, Irina, wspomina, że z mężem prowadzili w Charkowie mały biznes. - Było nam dobrze, dzieci chodziły do szkoły. Choć mieszkaliśmy blisko granicy z Rosją i mówiliśmy po rosyjsku, zawsze czuliśmy się Ukraińcami - podkreśla pani Irina. Jej mąż, podobnie jak mężowie pozostałych sióstr Dariny i Eugenii, zostali w Charkowie. Są w obronie terytorialnej. Budują m.in. barykady, zajmują się pomaganiem ludziom. - Mamy z nimi kontakt. Codziennie też słuchamy wiadomości. Słuchamy i płaczemy - mówi pani Swietłana.
Warto podkreślić, że w Borzęcinie, jak i w całej gminie, w różnych lokalizacjach przebywają już uchodźcy z Ukrainy.