O rabacji, jej przyczynach i nieudanych rozliczeniach opowiada historyk ks. dr Krzysztof Kamieński, dyrektor Archiwum Diecezjalnego w Tarnowie.
Grzegorz Brożek: Wiemy, że Austriacy w czasie zaborów podsycali nieufność między dworem a chłopami. Czy taka podejrzliwość była uzasadniona?
Ks. Krzysztof Kamieński: W dzisiejszej perspektywie – całkowicie uzasadniona. Chłopom ciążyła ogromnie np. sprawa pańszczyzny, czasem brutalnie egzekwowanej przez dwory. Są opisy bezwzględnego jej podnoszenia i wymagania jej bez względu na to, co u chłopa w domu się dzieje. Czasem było to niewolnicze traktowanie. Nieufność ta została wytworzona także przez rząd austriacki, który dał chłopom prawo skarżenia się na dziedziców, ziemian. Chłopi mieli zatem poczucie, że cesarz stoi po ich stronie. Choćby sprawa podatków. Cesarz i władza austriacka zbierała podatki od dominium, czyli właściciela ziemskiego. Zarządzający zaś dominium zbierał przez mandatariuszy od chłopów. Chłopi nie widzieli tego, że bierze cesarz, tylko widzieli poborcę, czyli właściciela, który zabierał im podatki. Czy nieufność chłopska przenosiła się także na duchownych? Z pewnością w jakiejś części tak. Profesor Kieniewicz pisze, że księżom, którzy w Galicji w 70 proc. pochodzili z prostego ludu, bliżej było do „rozświetlonych dworów” niż do „ciemnych chłopskich chałup”. Dziedzic był jednak często fundatorem kościoła, utrzymywał także księdza, bo dziesięciny snopowe płacone przez chłopów na niewiele wystarczały. Dlatego w czasie rabacji bandy chłopskie zaczęły przeszukiwać także plebanie. Austriacy i chłopi wiedzieli, że księża są blisko tej warstwy – grupy społecznej, która przygotowywała powstanie. Jednak rabacja intencjonalnie nie była zwrócona przeciw Kościołowi czy duchownym.
Jednak w diecezji zginęło pięciu duchownych.
Tak, ale według badań wynika, że z tych pięciu o dwóch bandy chłopskie wiedziały, że mają do czynienia z duchownymi. W przypadku trzech mogły takiej świadomości nie mieć. Po tych wydarzeniach bp Wojtarowicz nakazał wszystkim księżom spisać raporty. Według nich możemy mówić w kilkudziesięciu, może 50 przypadkach, w których duchowni, świątynie, plebanie ucierpiały fizycznie od band chłopskich. Paradoksalnie w wyniku tych wypadków duchowni bardziej ucierpieli od Austriaków, którzy aresztowali kilkudziesięciu kapłanów, niektórych za samo podejrzenie, że mogli być w porozumieniu ze spiskowcami. Część z księży w więzieniach spędziło dwa lata.
Pomysłem na poradzenie sobie z napiętą sytuacją na wsiach były misje ludowe, które w diecezji przeprowadzili jezuici.
To był w sumie pomysł gubernatora Galicji arcyksięcia Ferdynanda d’Este, biskup nie mógł sam takich misji organizować. Biskup Wojtarowicz przyjął propozycję. Arcyksiążę zorganizował więc zastępstwa w parafiach, w których nie było księży, bo siedzieli w więzieniach czy pobici wracali do zdrowia, i zwrócił się do zakonów o pomoc w obsadzeniu placówek. Jezuici zaś, wśród których sztandarową postacią był o. Antoniewicz, zaczęli od Nowego Targu, by potem od Nowego Sącza iść od parafii do parafii w kierunku Tarnowa. W politycznym sensie rząd rękami księży chciał w ten sposób utrzymać porządek na wsi, ale samych chłopów nie karał za to, że nachodzili dwory i mordowali. W czasie misji z ambon ściele się słowo o tym, że to, co się wydarzyło, było złe. Ale chłopi podnieśli głos, że skoro byłoby to złe, to by ich cesarz ukarał, a nie zrobił tego. Przeciwnie, nawet podziękował. Napisał list „Do moich wiernych Galicjanów”, który został odczytany zapewne w każdym kościele, bo tak być musiało. Dziękuje w nim za to, że chłopi stanęli po stronie monarchy. Na końcu, owszem, wzywa do powrotu do spokojnego życia i pracy. Ale nikt nie zostaje ukarany.
Wspomniany o. Antoniewicz opisuje w pamiętnikach, że na niektórych parafiach zdarzały się jednak spektakularne pojednania chłopów i ziemian.
Owszem, ale tylko w takim znaczeniu, że chłopi przyszli i prosili panów o wybaczenie. Ziemianie nie uważali wcześniejszego postępowania wobec chłopów za nadużycie. Misje poza tym były wyraźnie skierowane do warstwy chłopskiej. Tymczasem w 1848 roku Austriacy znieśli pańszczyznę. I znów koła polskie w stanach galicyjskich nie dogadały się, żeby to sami właściciele ziemscy znieśli pańszczyznę. Po raz kolejny cesarz uwolnił chłopów od ciężarów. Polacy, ziemianie, pozwolili sobie strzelić, użyję sportowej nomenklatury, kolejną bramkę. Gubernator Galicji Stadion tak naciskał na dwór w Wiedniu, że nawet bez zgody cesarza antydatował pismo znoszące pańszczyznę, by być pierwszy przed Polakami.
Duch Szeli żył, zdaje się, długie lata?
O tak. Pięćdziesiąt lat po tych wypadkach biskup Łobos, a po nim jego następca bp Wałęga, wykazywali ostrożność wobec ruchu ludowego. Obaj zakazali czytać „Przyjaciela Ludu”, pisma wydawanego przez Wysłouchów, z obawy przed rodzącym się na wsi radykalizmem. Mieli w pamięci wypadki galicyjskiej rabacji.
W 1919 roku na plebanii w Piotrkowicach został zabity ks. Józef Dutka. Dziekan ks. Ignacy Maciejewski rozpoczął depeszę do kurii słowami: „Posiew ewangelii »Przyjaciela ludu« zaczyna owoce przynosić”.
Napięcie między chłopami a ziemianami, a w czasach zaborów także władzą austriacką i trochę Kościołem, nie zostało nigdy rozwiązane. Potem to pokutowało. Duch Jakuba Szeli żyje do dziś. Jeśli wziąć pod uwagę rządzenie metodą „dziel i rządź”, metodą napuszczania wzajemnego grup społecznych na siebie, wzniecania waśni, zazdrości, manipulowania opinią, to były to i chyba nadal są niestety efektywne metody sprawowania władzy, czego przykład mieliśmy w przypadku rabacji.• grzegorz.brozek@gosc.pl
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się