Nowy numer 17/2024 Archiwum

Pacyfikacja, której na szczęście nie było

2 sierpnia 1944 r. Niemcy zgonili mieszkańców wsi na ściernisko pod lasem i... zrezygnowali z ich rozstrzelania.

Władysława Madetko, dziś już 95-latka, dobrze pamięta tamte wydarzenia. Mówi z przekonaniem: "Matka Boska nas ocaliła".

- Miałam 12 lat wtedy. Niemcy chodzili po domach i „Raus, raus”, krzyczeli. Kto nie uciekł do lasu, to wszystkich zgonili tu, gdzie stoi kapliczka, a było wtedy ściernisko - wspomina Janina Gąska. Osobno kobiety z dziećmi, osobno mężczyźni. - Ja wcześniej myślałam, że może do sołtysa pędzą, że może chcą do robót jakichś ludzi, ale na miejscu, jak zobaczyliśmy całą masę łopat i karabiny maszynowe ciągnione przez konie, to wiedzieliśmy o co chodzi, co się będzie działo - wspomina Władysława Madetko.

Dzień wcześniej zaginęło trzech Niemców z posterunku w Chorzelowie. Przyjechali nakosić trawy dla koni, ale nadjechał patrol radziecki i zabrał Niemców, którzy zostawili wóz, z którym przyjechali. Trawę kosił Józef Kamuda, od którego Niemcy pożyczyli nawet ostrzałkę do kosy. Widział, co się stało. Wóz z trawą odstawił na Frankówkę. Wracając spotkał ks. Stanisława Ryniewicza, rodaka z Malinia, któremu powiedział co się wydarzyło. Scenę zabrania Niemców widziało jeszcze dwóch innych świadków.

Następnego dnia, 2 sierpnia, Niemcy z Chorzelowa wpadli do Malinia i zaczęli zganiać ludzi na ściernisko pod lasem. Ks. Andrzej Rams, kustosz sanktuarium w Chorzelowie doprowadził do tego, że żyjący świadkowie tamtych wydarzeń spisali zeznanie łaski, jaką - o czym przeświadczeni byli wszyscy mieszkańcy sołectwa - zostali 2 sierpnia obdarzeni.  

Pacyfikacja, której na szczęście nie było   Mszę św. odprawił ks. dr Adam Sroka, wykładowca WSD w Tarnowie. Z lewej ks. Andrzej Rams, kustosz sanktuarium MB Królowej Rodzin w Chorzelowie, miejscowy proboszcz. Grzegorz Brożek /Foto Gość

"W trakcie rozdzielania (mężczyźni osobno i kobiety z dziećmi osobno) jedna kobieta Stefania Sowa poprosiła księdza Stanisława Ryniewicza o rozgrzeszenie. Ksiądz Stanisław Ryniewicz powiedział, żeby wszyscy żałowali za grzechy, i że udzieli im rozgrzeszenia (absolutorium). Natychmiast wszyscy rzucili się na kolana. Błagali Matkę Bożą o ocalenie, o wyproszenie u Syna tej łaski, zawierzali się ze łzami w oczach opiece Maryi. Zapanowała cisza, a słychać było tylko "Boże bądź miłościw mnie grzesznemu". Maryja czuwała, bo w tym momencie ten główny Niemiec z wygiętą gestapowską czapką stał przez chwilę jak wryty w ziemię. Zaraz kiwnął na księdza Ryniewicza, żeby podszedł do niego. Uważał chyba, że ksiądz zna język niemiecki. Mniej więcej zorientowawszy się o co chodzi wskazał starszą już kobietę o nazwisku Mazur Antonina z domu Kincler, biegle mówiącą po niemiecku (była pochodzenia niemieckiego). Wtedy wyjaśniło się, o co chodzi. Niemiec pytał, co się stało z tymi trzema żołnierzami niemieckimi, kto ich zabrał, czy partyzanci czy Rosjanie? Zgłosili się na to świadkowie Józef Kamuda i Jan Cisiński i opowiedzieli o całym zdarzeniu w polu, że tych trzech żołnierzy zabrali Rosjanie, że żadnych partyzantów w okolicy nie było i nie ma. Niemcy po tym wyjaśnieniu wypuścili księdza, a ludziom kazali się rozejść do domów. Nie sposób było opisać szczęścia i radości tych ludzi. Matka Boża czuwała, modlitwy zostały wysłuchane..." - czytamy w świadectwie.

Pacyfikacja, której na szczęście nie było   Kapliczka wotywna, którą w podzięce za ocalenie ufundowali mieszkańcy Malinia. Grzegorz Brożek /Foto Gość

Mszę św. w rocznicę wydarzeń sprawował ks. Adam Sroka. Uczestniczyli w niej przy kapliczce, którą na pamiątkę cudownego ocalenia ufundowali po wojnie mieszkańcy Malinia, licznie mieszkańcy wioski, także z tymi, którzy jeszcze pamiętali tamto wydarzenie.

Agnieszka Słabocha jest córką Teresy, która wtedy miała trzy miesiące i była na tym ściernisku na rękach swojej mamy. - My uważamy, że to cud wymodlony, że dzięki Matce Bożej, ludzie ocaleli - mówi. Od 13 lat na tych spotkaniach modlitewnych jest wójt Tuszowa Narodowego Andrzej Głaz. - Moją rodzinną wioskę Niemcy dwa razy palili, rozstrzelali też ludzi. Tu dzięki Bogu nie doszło do tragedii i to jest cud. Dawniej ludzie naprawdę silniej wierzyli, gorliwie się modlili - mówi. Zdaniem Agnieszki Słabochy to, co się tu nie wydarzyło, to owoc działania Matki Bożej z Chorzelowa. - Ludzie zawsze się Jej powierzali. Kiedy byli w szczególnej potrzebie uczepili się Jej tym silniej. Wtedy przecież cała wioska oddała się Matce Bożej, powierzyła swe życie. Co ciekawe, to działa, to stanowi o sile także dziś, choćby fakt, że jak się wydaje małżeństwa są tu trwalsze niż gdzie indziej….. - mówi.

Więcej w numerze 32. "Gościa Tarnowskiego".

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy