Po raz piąty w Dobryninie odbywa się dwudniowa formacja młodych pod opieką św. Jana Bosco, św. Jana Pawła II i bł. Carla Acutisa.
Pierwsi dwaj pokazują, jak kochać młodych i pokazywać im wymagającą drogę do Boga. Trzeci z nich już ją przeszedł i osiągnął cel. W ich życiu, jak w witrażach kościoła w Dobryninie, załamuje się światło łaski Bożej i promieniuje na współczesnych młodych ludzi.
To promieniowanie dało organizatorom spotkania powód do tego, by nazwać tegoroczne dni formacji i integracji hasłem "W promieniach Bożej łaski".
Ks. Adam Bezak.Andrzej Ziomek, pomagający w prowadzeniu Całkiem Normalnej Grupy (nazwa grupy młodzieżowej - przyp. aut.) w parafii w Dobryninie, podkreśla, że spotkanie odbywa się już po raz piąty.
- W tym roku z myślą o tym, by budować wzajemne relacje. Bywa, że młodzi, należący do grup apostolskich w parafiach, spotykają się na różnych wydarzeniach, koncert Jednego Serca Jednego Ducha albo w Lednicy, albo podczas wydarzeń w diecezji, ale nie ma między nimi więzi, brakuje szerszej współpracy, która otworzyłaby je na innych - mówi animator.
Andrzej Ziomek.Zdarza się, że grupy parafialne zamiast ewangelizować, zamieniają się w kółka wzajemnej adoracji.
- Dlatego nasze spotkanie jest ponadparafialne. Cieszymy się, że na nasze zaproszenie odpowiedzieli młodzi z Mielca, Rzochowa, a także z Niwisk z diecezji rzeszowskiej - wylicza pan Andrzej.
Większa radość jest jednak z tego, że spora grupa osób, które zapisały się na spotkanie, nie należy do konkretnej grupy parafialnej.
Być może jest to zasługa Całkiem Normalnej Grupy, czyli głównego organizatora spotkania. Grupa powstała przy parafii w Dobryninie pięć lat temu. Poprzednia wspólnota zakończyła swój żywot z braku chętnych, ale kolejne pokolenie młodych poczuło, że życie nie znosi próżni.
Jakub i Madzia z Całkiem Normalnej Grupy.- Pięć lat temu spotkaliśmy się na grillu, żeby pobyć ze sobą, pogadać. Zrodził się wtedy pomysł założenia nowej wspólnoty młodych, którą nazwaliśmy "Całkiem Normalną Grupą". Normalną, czyli taką, która traktuje Pana Boga, wiarę, Kościół jako coś ważnego, czego nie trzeba się wstydzić, wręcz przeciwnie, cieszy się z tego, że wierzymy, modlimy się, a przy tym pokazuje, że jesteśmy zwyczajnymi, młodymi ludźmi. Nie jest to proste, zwłaszcza dzisiaj, kiedy tak łatwo nas ośmieszyć, wyszydzić - mówi Jakub. Najbardziej boli go hejt wobec ludzi wierzących i Kościoła, z jakim spotyka się w sieci. - Nie chcę się jednak poddać tej presji opinii, ale zdecydowanie świadczyć o słuszności postaw, które jako wierzący człowiek przyjmuję - dodaje chłopak.
Madzia nie ma aż tak długiego stażu w grupie, ale ceni sobie jej wartość. Do przyjścia na spotkania grupy zachęciła ją koleżanka. - Spodobała mi się przyjazna, otwarta atmosfera. Czułam się komfortowo, mimo że w grupie były osoby starsze ode mnie. Sama grupa stała się dla mnie miejscem mówienia o swojej wierze, także publicznie poprzez śpiew w scholi - mówi dziewczyna.
Kuba mierzy się z hejtem w sieci, a Madzia? - Jestem osobą otwartą i kiedy ktoś mnie pyta, czy wierzę, chodzę do kościoła, to odpowiadam twierdząco. Mówię też o naszej grupie. Spotkałam się u jednych ze zrozumieniem, ale u innych, nawet bliskich mi osób, z przykrymi uwagami na temat grupy. Jestem jednak przekonana, że postępuję słusznie i negatywne opinie rówieśników mi w tym nie przeszkodzą - dodaje Madzia.
W sobotę 14 czerwca młodzi spotkali się jednak z kimś, kto pokazał im na swoim przykładzie, że będąc religijnym człowiekiem, tak daleko można odejść od Boga, że po ludzku żaden ratunek już nie jest możliwy.
Andrzej Sowa.Przejmujące, choć niepozbawione humoru, świadectwo dał Andrzej Sowa, autor autobiografii "Ocalony. Ćpunk w Kościele". Podkreślił m.in., że należał do rodziny religijnej, ale związanej z Bogiem i Kościołem tylko powierzchownie. Jako dziecko i młody człowiek nie zdołał nawiązać osobistej, żywej relacji tak z rodzicami, jak i z Bogiem. Mierzenie się na co dzień z ojcem alkoholikiem i nadopiekuńczą matką wpędziło go w kompleksy i zrodziło poczucie niskiej wartości.
Jak opowiadał w Dobryninie, wciągnęło go środowisko rówieśnicze, które z czasem pokazało mu, że szczęście dają używki, pornografia i całkowita swoboda moralna. Życie w grzechu - jak podkreślał - oddaliło go nie tylko od rodziny, ale i Boga. Przestał się spowiadać, uczestniczyć we Mszy św. Z Kościołem - tak myślał - pożegnał się definitywnie w czasie bierzmowania.
Zaczął brać narkotyki, najpierw marihuanę, która jednak coraz bardziej go uzależniała, zaczął przy tym pić, a w końcu sięgnął po heroinę. Żeby wciąż brać, musiał w końcu kraść. Stopień uzależnienia był tak wielki, że wiele razy ocierał się o śmierć. Był - jak mówi - gnijącym trupem.
Opowiadając o tym wszystkim, przypomniał ewangeliczną scenę wskrzeszenia Łazarza. - Jezus mówił do trupa, który już cuchnął. I co? Łazarz ożył! To, co dla ludzi było niemożliwe, nie było takim dla Jezusa - mówił Andrzej.
Ten głos usłyszał również on, będąc na skraju życia i śmierci. Znajoma zaopiekowała się nim jak miłosierny Samarytanin, a kiedy już wydobrzał, zabrała go na… rekolekcje charyzmatyczne. Nienawidził Boga, nienawidził Kościoła, ale było już za późno, kiedy dowiedział się, gdzie jadą, żeby wysiąść z pociągu i uciec w swoje dotychczasowe życie nie-życie.
Mocne świadectwo Andrzeja Sowy nie pozwalało na nudę.W czasie rekolekcji spotkał księdza, który okazał się duchownym z powołania, a nie z zawodu. Odbył wielogodzinną spowiedź, a w czasie modlitwy wstawienniczej poczuł, że lody skuwające jego serce zaczynają pękać. Kiedy przyjął po wielu latach Komunię św., nie mógł przez wiele godzin zatamować łez. Podobnie, kiedy czytał o. Emilien’a Tardif’a, że Jezus żyje i kocha go najbardziej ze wszystkich.
Duchowo się odradzał, ale fizycznie był wrakiem, bo zniszczyły go narkotyki. Kiedy je brał, zaraził się wirusem zapalenia wątroby, przez co jego organ w w połowie był już martwy. - Moje życie liczono w miesiącach… Wiedząc o tym, poprosiłem znajomego księdza o namaszczenie chorych. Niedługo po tym wzywa mnie lekarka i mówi, że już nie jestem chory, że moja wątroba jest zdrowa - opowiada o cudzie nawrócony punk.
Jego świadectwo było dowodem na to, że grzech niszczy całego człowieka, ale też i tego, że nie ma takiego grzechu, którego Jezus nie przybiłby do krzyża, pokonując jego śmiercionośną moc.
Mocne świadectwo mocno oddziałało na młodych. W oczach niektórych widać było nawet łzy.
Nie był to jednak koniec wrażeń i doświadczeń. Przed młodymi była jeszcze Msza św. i adoracja Najświętszego Sakramentu, a w sobotę 15 czerwca praca w małych grupach pod okiem dr. Michała Czakona, psychologa.