Zasłużeni dla Kościoła diecezjalnego, misjonarze, oddani ludziom i Bogu świeccy - wspominamy zmarłych, którzy odeszli od nas w tym roku.
Krystyna Wrzos
Żyła z modlitwą na ustach i różańcem w ręku. Modliła się za dawcę nerki, lekarza, który ją operował, za księży, chorych. Komu mogła, pomagała. Dla wszystkich miała dobre słowo. Na pogrzebie Krystyny Krzos z Wojnicza ludzie wypełnili kościół po brzegi. Eucharystię sprawowało trzech księży, śpiewał chór parafialny. Czytana Ewangelia z przypowieścią o pannach roztropnych i nieroztropnych przywoływała na myśl jej życie, które było gotowe na spotkanie z Panem. Żyła bowiem z modlitwą na ustach i różańcem w ręku, ale to niejedyna tego zasługa.
Krystyna pracowała w księgowości w miejscowej szkole średniej. Jako że miała talent wokalny, należała do miejscowego chóru parafialnego, przez krótki czas była też związana z zespołem pieśni i tańca z sąsiedniej miejscowości. Należała do grupy młodzieżowej Kometa, założonej jeszcze w latach 70. ub. wieku przez jednego z księży w wojnickiej parafii, skupiającej "młodzież chcącą wiedzieć więcej, patrzeć dalej i szerzej" w czasach komuny. Nigdy nie założyła swojej rodziny. Nie było jej dane też długo pracować w swoim zawodzie, ponieważ szybko odezwały się kłopoty zdrowotne. Konsekwencją radioterapii, gdyż taką terapię wybrano dla niej po operacji, było w niedługim czasie uszkodzenie nerek, tak poważne, że nie pomagały już dializy i konieczny był przeszczep. To były późne lata 80. ubiegłego wieku. Dzięki pomocy bliskich i przyjaciół udało się.
Nie da się zliczyć, za kogo i kiedy modliła się, ponieważ robiła to nieustająco. Należała do Akcji Katolickiej, do róż różańcowych, do Grupy Modlitewnej Ojca Pio, do Apostolatu "Margaretka". Modliła się i ofiarowała Komunię św. w Krucjatach Eucharystycznych, organizowanych najczęściej w intencji posługujących w wojnickiej parafii księży. Nie była dewotką. W modlitwach Różańcowego Jerycha w intencji wyjątkowo ciężko chorych podejmowała się modlić o najtrudniejszych porach nocnych, czyli po 24.00. Do tego dochodziły wszystkie inne, bardziej już powszechne uroczystości, których nigdy nie opuszczała, pomimo przybywających lat i oczywiście pogarszającego się stanu zdrowia.
Służyła pomocą swoim siostrom przy sprawowaniu opieki nad ich dziećmi, później zajmowała się ich wnukami. Pomagała w tym samym, kiedy tylko mogła, sąsiadkom. Bardzo często spotkać ją można było na cmentarzu. Dbała o groby, modliła się.
Każdego, kogokolwiek spotkała na swojej drodze (chodziła zawsze pieszo i bardzo trudno było ją namówić, by skorzystała z podwiezienia samochodem), umiała szczerze pocieszyć, powiedzieć dobre słowo, zapewnić o modlitwie, gdy to było konieczne. Rozmowa z nią była zawsze nacechowana niezwykłym spokojem, delikatnym uśmiechem. Nigdy nie plotkowała, nie przekazywała sensacji, nie okazywała wzburzenia, irytacji. Gdy rozmówca tak się zachowywał, umiała wspaniale wyciszyć emocje i przekierować rozmowę na właściwe tory.
Sama od siebie wymagała bardzo wiele, nie oszczędzała się pomimo przybywających z każdym rokiem kłopotów zdrowotnych. Wszystko przyjmowała z pokorą. Zawsze była zakłopotana, gdy ktoś ją pochwalił. Żyła bardzo skromniutko, z niewysokiej renty, ale nigdy nie narzekała na brak czegokolwiek. Miała też wielkie opory, by przyjąć jakąkolwiek pomoc. Trzeba było wykazać się nie lada pomysłami, by to jakoś zakamuflować, żeby ta pomoc - niekiedy niezbędna i niesłychanie konieczna - do niej dotarła.
Bogu zawierzyła też swoje życie. Niedługo przed śmiercią, w czasie pobytu w szpitalu, gdy dowiedziała się, że czeka ją operacja ratująca życie, na tyle poważna, że może się z niej nie wybudzić, pierwsze, co zrobiła, to poprosiła siedzącą obok siostrzenicę o różaniec. Na głos odmówiła Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Z operacji wybudziła się, ale nasz Pan chciał ją już widzieć obok siebie. Zmarła, mając 70 lat.