Dzień, który zmienił życie

Beata Malec-Suwara

publikacja 27.01.2016 13:25

28 stycznia mija 10. rocznica największej katastrofy budowlanej w dziejach współczesnej Polski. Byli tam także ludzie z naszego terenu.

Marek Rzepka regeneruje siły w swoim gołębniku Marek Rzepka regeneruje siły w swoim gołębniku
Beata Malec-Suwara /Foto Gość

Pod koniec stycznia 2006 roku zawalił się dach hali Międzynarodowych Targów Katowickich, gdzie odbywała się wystawa gołębi pocztowych.

W środku znajdowało się około 700 osób. Zginęło przynajmniej 65. Ponad 170 osób zostało rannych.

Wśród ofiar śląskiej tragedii było dwóch mieszkańców naszej diecezji. Tarnowianin Jerzy Gwóźdź miał 47 lat, a pochodzący z Kobyla Stanisław Stec - 33 lata.

Miejsce było dość ważne

Pan Marek Rzepka z Woli Rzędzińskiej, niedaleko Tarnowa, któremu cudem udało się uniknąć śmierci, pojechał na katowickie targi przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, dlatego że jest miłośnikiem gołębi od lat. Po drugie, swoją pasję udało mu się połączyć z tym, czym zajmuje się na co dzień.

Pan Rzepka jest właścicielem wielkiej firmy produkującej artykuły elektryczne, m.in. przedłużacze, gniazdka, wtyczki. Z projektantami i konstruktorami pracującymi w firmie udało mu się zbudować urządzenie do pomiaru czasu przylotu gołębi. To był pierwszy taki mechanizm w Polsce, a czwarty na świecie. Targi stały się doskonałą okazją do zaprezentowania urządzenia. Stoisko wykupił w centrum hali. Mieli przecież prezentować mechanizm na skalę międzynarodową. Miejsce było dość ważne. Jak się potem miało okazać - najniebezpieczniejsze.

Obraz licheński i parasol ochronny

Kilkadziesiąt minut przed zamknięciem hali, około godziny 17.15, wśród gruchania gołębi, gwaru ludzi i wesołej muzyki nagle niektórzy usłyszeli dziwny odgłos.

- Jakby samolot nisko przelatywał. Taki był huk - opowiadają jedni. - Coś zatrzeszczało - dodają inni.

Jeszcze inni nic nie słyszeli, tylko zobaczyli, jak tony żelastwa, z bryłami lodu i mazią roztopionego śniegu spadają na betonową posadzkę hali. Na stoiska. Na ludzi.

- Kiedy zobaczyłem, że te wszystkie elementy konstrukcyjne hali łamią się, rozpryskują i to wszystko leci na nas, ukazał mi obraz Matki Bożej Licheńskiej. W bardzo dokładnych zarysach, ale jakby prześwitujący przez pergamin. To był ułamek sekundy, ale do dzisiaj pamiętam go bardzo wyraźnie - wspomina pan Marek.

Na stoisku razem z nim było kilka osób, współpracownicy, przyjaciel z Niemiec i Marcin Bochynek, były trener Górnika Zabrze. Wszystkim cudem udało się uniknąć śmierci. Jeden z elementów konstrukcyjnych zablokował spadający fragment dachu i stworzył nad nimi parasol ochronny wielkości 3–4 mkw.

Nie liczył, że przeżyje

- Leżąc pod zwałami gruzów, jakoś byłem pewien, że przeżyjemy. Oczywiście był strach. Zwłaszcza gdy słyszałem jęki ludzi. Nie wiedziałem, czy moi pracownicy żyją. Robiło się coraz zimniej. Zewsząd podchodziła woda. Te kilka godzin, które spędziliśmy uwięzieni pod halą, czekając na pomoc, były bardzo trudne. Przeżyliśmy, mieliśmy telefony komórkowe, przez które informowaliśmy, gdzie jesteśmy uwięzieni, ale tak naprawdę nikt z nas nie miał pewności, co jeszcze za chwilę się wydarzy - opowiada pan Marek.

Najwcześniej z nich wydostał się Bogumił Kozioł, jeden z pracowników firmy Marka Rzepki. - Ratownicy nie przychodzili po nas. W pobliskim supermarkecie kupił więc latarkę, wrócił i on wyciągał nas kolejno. Najgorzej było z moim kolegą z Niemiec, który miał dwie nogi zmiażdżone, najwięcej jęczał i wołał o pomoc. Chyba nawet nie liczył, że przeżyje - wspomina pan Marek.

Heinrich Renz miał połamane, zmiażdżone nogi, przeszedł 28 operacji w Niemczech i był wielokrotnie rehabilitowany. Dziś chodzi o kulach. Są i tacy, którzy nie chcą wspominać tych wydarzeń, mimo że przeżyli. Niektórzy przeszli załamanie nerwowe. Józef Wania z Przysietnicy koło Brzozowa od wypadku nie śpi w nocy dłużej niż 2 godziny.

Zaraził lekarza ptasią... Nie, nie grypą

Pan Marek miał połamane i podruzgotane kości lewego przedramienia. Przewieziono go do szpitala w Mikołowie, ale tam nie było warunków na przeprowadzenie koniecznego zabiegu chirurgicznego. Zdecydował więc, że musi jak najszybciej dostać się do tarnowskiego szpitala.

W nocy ojciec i córka przewieźli go do Tarnowa, a następnego dnia był po operacji, którą przeprowadził prof. Ireneusz Kotela, ówczesny ordynator oddziału chirurgii ogólnej w tarnowskim Szpitalu im. św. Łukasza.

Podczas kolejnych wizyt kontrolnych zaczęli rozmawiać także o gołębiach. - Potem profesor odwiedził mnie, zobaczył mój ogród, gołębniki i stwierdził, że też chciałby mieć w swoim ogrodzie gołębie - opowiada pan Marek, który pomógł kupić lekarzowi gołębnik i podarował kilka ptaków.

Gołębie ozdobne   Gołębie ozdobne
Beata Malec-Suwara /Foto Gość
Dziś prof. Kotela jest kierownikiem Kliniki Ortopedii i Traumatologii Centralnego Szpitala Klinicznego MSW w Warszawie. Na weekendy przyjeżdża do domu w Szczucinie i jest zachwycony, że po całym tygodniu może odpoczywać wśród ptactwa. Stał się wielkim miłośnikiem gołębi.

Gołębie dają radość i pracę

Mimo katastrofy pan Marek co roku uczestniczy w targach, zarówno gołębi pocztowych, jak i ozdobnych. Jego hodowla liczy ok. 500 ptaków, wśród nich jest wielu medalistów. Prezentowane po raz pierwszy 10 lat temu na targach urządzenie do pomiaru czasu przylotu gołębi dziś sprzedawane jest na całym świecie, nawet w krajach afrykańskich i Zatoki Perskiej. - Maroko, Libia, Egipt, Kuwejt, Bahrajn, Arabia Saudyjska, Republika Południowej Afryki. Okazuje się, że tam jest bardzo wielu hodowców ptaków, także gołębi, choć nie tyle pocztowych, co ozdobnych - mówi pan Marek.

Firma pana Marka produkuje ok. 200 produktów przydatnych w hodowli ptaków, m.in. obrączki   Firma pana Marka produkuje ok. 200 produktów przydatnych w hodowli ptaków, m.in. obrączki
Beata Malec-Suwara /Foto Gość
- Na 46 tys. polskich hodowców gołębi, 8 tys. korzysta z naszego urządzenia - mówi pan Marek. Dziś produkuje już ok. 200 różnych produktów z plastiku przydatnych do hodowli ptaków, poidełka, karmniki, obrączki dla gołębi. Ta branża zajmuje ok. 50% produkcji jednego z trzech jego zakładów produkcyjnych.

- Dzięki tę gałęzi naszej produkcji zatrudnienie znajduje co najmniej 50 osób. Trzy kolejne opiekują się gołębiami - mówi pan Rzepka.

Tylko w regionie tarnowskim jest ok. 600-700 osób, które pasjonują się hodowlą gołębi. Co roku pamiętają o katastrofie, trudno nie pamiętać.