Najpierw się drze, a potem plecie

Beata Malec-Suwara

|

Gość Tarnowski 28/2017

publikacja 13.07.2017 00:00

Czy musimy stracić panów Józefów, by docenić to, co wytwarzają? W Marcinie nadzieja, że tak się nie stanie.

	Józef Gawlik jest chyba jedyną osobą we wsi, która potrafi wypleść łopołkę z łyka dębowego. Ziemowit z Łąkty Górnej (z prawej), zainteresowany rycerstwem i fechtunkiem, z dużym zaangażowaniem uczestniczył w warsztatach łopołkarskich. Józef Gawlik jest chyba jedyną osobą we wsi, która potrafi wypleść łopołkę z łyka dębowego. Ziemowit z Łąkty Górnej (z prawej), zainteresowany rycerstwem i fechtunkiem, z dużym zaangażowaniem uczestniczył w warsztatach łopołkarskich.
Beata Malec-Suwara

Elegancko, bracie, wystrugałeś. Teraz weź to sobie w kolana. Tylko musisz naginać raz w jedną, raz w drugą stronę, prowadź łyko, żeby nie poszło krzywo, bo się urwie – pan Józef Galik z Łoniowej z niezwykłą cierpliwością, dokładnością i spokojem instruuje jednego z adeptów, którzy przyszli na warsztaty łopołkarskie. Odbyły się one z okazji organizowanego tam od 8 lat Święta Łopołki, kultywującego i podtrzymującego rodzime tradycję i rzemiosło. Opołki, nazywane w Łoniowej „łopołkami”, to wyplatane kosze bez rączki. Kiedyś ich produkcja odbywała się tam w co drugim domu, dziś już nikt tego nie robi. Ale potrafią to pan Józef i jego wnuk Marcin.

Pan Józef i Marcin

Marcin właśnie skończył liceum. Myśli o studiach, w łopołkach nie widzi przyszłości. Mówi, że nie wyplatał ich już od dwóch lat, ale na warsztatach siedzi z boku i w jego rękach kształtu nabiera niemałych rozmiarów kosz. Nie podchodzi jak inni do pana Józefa, nie dopytuje, nie prosi o pomoc, dokładnie wie, co ma robić. Fachu nauczył go swego czasu dziadek. Marcin był wtedy jeszcze w gimnazjum. W czasie ferii towarzyszył mu w warsztacie i przyglądał się temu zajęciu. Łatwo sobie ich obu wyobrazić skupionych na pracy. Pan Józef twierdzi, że robienie opołek dziś się nie opłaca – jeden kosz wyplata się dwa dni, nie mówiąc już o całym procesie przygotowania materiału, ale chętnie dzieli się swoją wiedzą. Rozumie, że nie tylko o zarobek tu chodzi. Zachowanie lokalnej tradycji poprzez przekazanie umiejętności wykonywania rzemiosła, co odbywało się tutaj z dziada pradziada, jest o wiele cenniejsze. Sam nauczył się wyplatać łopołki od swojego ojca, a ten od swojego i tak wstecz trzeba by sięgnąć, nie wiadomo nawet, jak daleko.

Łopołcorze, hecioki, buły

Łoniowa liczy ok. tysiąca mieszkańców i leży przy drodze z Dębna do Melsztyna. Historia wsi liczy prawie 700 lat. Miejscowość powstała w 1321 r. z nadania biskupa Nankera i pierwotnie razem z Dołami i Porąbką Uszewską stanowiła jedną wieś. Łoniowiacy uprawiali ziemię i zajmowali się rzemiosłem, produkowano tutaj znane w całym regionie łopołki, stąd przez mieszkańców okolicznych miejscowości nazywani byli łopołcarzami. – Ale my się wcale o to nie obrażamy – mówi Krzysztof Matura, prezes Stowarzyszenia „Łoniowiacy”, dumny ze swych korzeni. – Każda wieś tutaj w czymś się specjalizowała – dodaje pan Józef. – U nas robiło się łopołki, a w Porąbce sadzili cebulę. Doły to byli szmaciorze, bo handlowali portkami i koszulami, które szyli. W Dębnie byli hecioki, a Jaworsko to źróbki, bo oni konie chowali. Z kolei Biesiadki to były ganki, bo tam takie domy budowano, z gankami. Jeszcze dziś kilka zabytkowych okazów można tam zobaczyć. Sąsiednia wioska Niedźwiedza to buły, nie w związku ze specjalizacją, ale mową. Nie mówili „byłam” czy „byłem”, tylko „bułam” albo „bułem” – wyjaśnia.

Na całą okolicę

Za czasów dzieciństwa pana Józefa Łoniowa łopołką stała i słynęła ze swoich plecionych wyrobów na całą okolicę. – To była męska ciężka robota. Kiedy przychodziła jesień, po skończonych pracach w polu ludzie zabierali się za łopołki, kosze i siwoki – opowiada pan Józef. On je wyplatał w przydomowym warsztacie z ojcem i dwoma braćmi. Zaczął, gdy miał 12 lat. – Robiło się i słuchało, jak mama w tym czasie czytała książki, np. „Krzyżaków” – dodaje. Pamięta, jak potem wyroby sprzedawało się na targu, który do dzisiaj w środy odbywa się w Zakliczynie. Albo całymi wozami zaprzężonymi w konie łoniowiacy wywozili je na ogromny doroczny jarmark do Tarnowa organizowany na Gromniczną. – Był z tego dodatkowy grosz. Bida była wtedy, a nie tak jak teraz. Ludzie w ten sposób się ratowali – mówi pan Józef.

Dębowe łyko

– Łoniowa jest jedynym miejscem w Polsce, gdzie łopołki wyplatało się z dębu – opowiada Stanisław Rzepa, wiceprezes Stowarzyszenia „Łoniowiacy”. – Robią je z leszczyny, wierzby, korzeni sosny, nawet słomy, ale nigdzie z dębu – zaznacza. Łyko dębowe jest nieco ciemniejsze od leszczynowego, może mieć nawet lekko różowy kolor i jest bardzo trwałe. Dowodem na to jest obecność koszy i łopołek jeszcze w wielu tamtejszych domach, ale nikt już nawet nie pamięta, skąd się wzięły. Po prostu były tam zawsze. Dziś trzymane jak relikwie, kiedyś miały bardzo duże zastosowanie w stajni, stodole i polu. Z jednych wysiewało się zboże, w innych nosiło się koniom siano, w jeszcze innych tzw. grabionkę. Przechowywało się w nich warzywa, suszyło zioła, a nawet woziło chleby czy bułki. Do łopołki wkładało się też dzieci i zabierało ze sobą w pole. Takie kosze mocowano także do powały u sufitu i huśtano w nich niemowlęta.

Wątek, osnowa i gnyb

Technika wykonania łopołki jest bardzo złożona. Rozpoczyna się od przygotowania materiału. – Dąb musi być młody i bez sęków, tzw. odziomek, co znaczy, że kij dębowy powinien mieć metr od ziemi – tłumaczy Krzysztof Matura. – Ważne jest też podłoże, na którym rośnie; im bardziej wymagające, tym trwalszy to będzie materiał – dodaje Stanisław Rzepa. Następnie kije o średnicy 10–15 cm zaparza się w piecu chlebowym. Drewno w ten sposób mięknie i można je poddać obróbce. Struga się go z kory i łupie na szczapy. Z tych, jak tu mówią, „drze się” grubsze tyki stanowiące osnowy kosza i cieńsze łyka będące wątkiem. – Podstawowym narzędziem jest specjalny nóż, tzw. gnyb – wyjaśnia pan Krzysztof. Nóż musi mieć odpowiednią wielkość, grubość i specjalną rączkę – zastępuje tu szydło i sekator. Przed wyplataniem trzeba przygotować obręcz, tzw. obłąk, który w zależności od średnicy i kształtu zadecyduje o wielkości i wyglądzie łopołki lub kosza. Tę przygotowuje się z leszczyny lub czeremchy, tu nazywanej korczupiną.

Niech żyje kosz!

Dziś łopołki czy kosza z Łoniowej nie kupi się w żadnym sklepie, ani nawet na targu czy kiermaszu rękodzielnictwa. Może jedynie bezpośrednio u pana Gawlika, ale i to na specjalne zamówienie. Za to Norwedzy podziwiają je na specjalnej wystawie zorganizowanej tam przez Stowarzyszenie „Serfenta” z Cieszyna, które istnieje, aby plecionkarstwo, jedno z najstarszych gałęzi rzemiosła, żyło. Wystawa jest częścią projektu „Niech żyje kosz!”. Jego celem było udokumentowanie tradycyjnego rzemiosła m.in. poprzez badania etnograficzne prowadzone na terenie Polski i Norwegii. Za mistrzami rzemiosła autorzy projektu przemierzyli ponad 11 tys. km. – W Łoniowej byliśmy dwukrotnie. Nasze spotkanie z panem Józefem było wyjątkowe – mówi Paulina Adamska-Malesza, prezes „Serfenty”. Relację z jednego z tych spotkań, które trwało dwa dni, można przeczytać na jednym z blogów National Geographic. Dla Norwegów niesamowite było to, że w Polsce jeszcze można spotkać osoby, które rzemiosła uczyły się tradycyjnie, z pokolenia na pokolenie. Choć Norwegia to kraj z wielkim zamiłowaniem do rękodzielnictwa i ceniącym sobie jego wartość, to jednak plecionkarze zdobywają tam umiejętności na specjalnych kursach. W Polsce, choć mamy panów Józefów, ich wyroby nie mają tu aż takiej wartości jak tam.

Dostępne jest 9% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.