Amerykański miliarder zmarł w Nowym Sączu. Mieszkał w bloku

Iwona Kamieńska /Dobry Tygodnik Sądecki

publikacja 30.11.2017 20:41

Charles Merrill Jr. miał niezwykłą biografię. Niestety, pada na nią kilka cieni, chociażby cień Planned Parenthood, Czarnego Protestu i KOD-u.

Amerykański miliarder zmarł w Nowym Sączu. Mieszkał w bloku Charles E. Merrill Jr. (zdjęcie z roku 2013) Wikipedia /CC BY-SA 3.0

Był synem finansisty, który stworzył jeden z największych banków inwestycyjnych świata. Jego aktywa szacowano na 2,2 mld dolarów.

Charles E. Merrill Jr. urodził się w 1920 roku. Dzielił swoje życie pomiędzy Boston i Nowy Sącz. W Stanach Zjednoczonych znany był z zaangażowania w walkę z segregacją rasową w szkołach.

Syn Charlesa Merrilla Sr. nie poszedł w ślady ojca. Nie interesował go biznes, miał raczej duszę humanisty i artysty.

Polską historią zainteresował się dzięki lekturze "Trylogii" Henryka Sienkiewicza. Po raz pierwszy przyjechał do Polski latem 1939 roku. Zwiedził kilka miast i od tamtej pory Polska stała się jego drugą ojczyzną.

Był milionerem i filantropem, skromnym pisarzem i nauczycielem. Przyjaźnił się z Czesławem Miłoszem.

Gdy ożenił się z Julie Boudreaux, Amerykanką polskiego pochodzenia, nauczycielką języka angielskiego, zamieszkali w Nowym Sączu. Julie Boudreaux do tej pory uczy w zespole szkół społecznych SPLOT, który Charles E. Merrill Jr. pomagał zakładać w 1989 roku.

Był fundatorem stypendiów dla uzdolnionej młodzieży z Nowego Sącza, co roku jeden uczeń SPLOT wyjeżdża na stypendium do USA.

Spadkobierca miliardowej fortuny mieszkał z żoną w zwyczajnym, czteropiętrowym bloku na osiedlu Milenium w Nowym Sączu. Miał też dwa domy w USA, gdzie często bywał.

W poniedziałek 4 grudnia 2017 r. miał odebrać Nagrodę im. Jerzego Giedroycia. Decyzją jury został nią uhonorowany za całokształt działalności. Odszedł kilka dni przed publicznym ogłoszeniem werdyktu.

Charles E. Merrill Jr. miał niezwykłą biografię. Niestety, pada na nią kilka cieni, chociażby cień Planned Parenthood, Czarnego Protestu i KOD-u. Przeczytaj komentarz "Szary milioner".

Przeczytaj wywiad z Charlesem E. Merrillem Jr., którego udzielił "Dobremu Tygodnikowi Sądeckiemu" w 2011 roku na następnych stronach.

Czytaj także:

Nigdy nie nacisnąłem spustu karabinu

Rozmowa z Charlesem Merrillem – filantropem, nauczycielem, pisarzem, od lat związanym z Małopolskim Towarzystwem Oświatowym w Nowym Sączu. Rozmowa odbyła się w 2011 roku, Ch. Merrill Jr. miał wtedy 91 lat.

Amerykański miliarder zmarł w Nowym Sączu. Mieszkał w bloku   Charles Merrill Jr. w 2011 roku podczas wywiadu dla "Dobrego Tygodnika Sądeckiego" Dobry Tygodnik Sądecki Piotr Grześków: Merrill Lynch & Co to instytucja finansowa doskonale znana nie tylko tym, którzy interesują się notowaniami na nowojorskiej giełdzie. Jest ona obecnie częścią Bank of America i obraca aktywami w wysokości 2,2 mld dolarów. Tę firmę założył Pana ojciec. Jak to się stało, że nie poszedł Pan w jego ślady tylko wybrał świat edukacji i filantropii?

Charles E. Merrill Jr.: Jako młody chłopak miałem lewicowo-demokratycznych nauczycieli, podczas gdy mój ojciec był konserwatywnym republikaninem. Ukształtował mnie więc system wartości zupełnie różny od tego, w którym na co dzień żyłem. W dzieciństwie rzadko ojca widywałem, bo jego świat był w Nowym Jorku, czasami w San Francisco. Moi rodzice rozwiedli się zanim przyszedłem na świat. Mieliśmy posiadłość w miejscowości wypoczynkowej Southampton na Long Island, około 100 mil od Nowego Jorku. Żyliśmy w olbrzymim domu, w którym było zatrudnionych siedmiu ciemnoskórych służących. To był świat ludzi sukcesu, w którym trzeba było być wysportowanym, świetnie tańczyć i być towarzyskim. Ja się w tym świecie nie czułem dobrze. Miałem wielu znajomych spoza tej śmietanki towarzyskiej i oni bardziej mnie pociągali. Cały mój okres dorastania upłynął na poszukiwaniu swojej własnej drogi, budowania własnego, niezależnego życia. Jakby ktoś się mnie spytał dlaczego zainteresowałem się Polską, to jedną z odpowiedzi byłoby, żeby jak najdalej uciec od świata mojego ojca.

Zdecydował Pan, że pieniądze, które odziedziczył, zainwestuje w edukację i budowanie demokracji w krajach, które nie mają takich doświadczeń. Które z tych inwestycji uważa Pan za najbardziej owocne? O których mógłby Pan powiedzieć – tak, to był dobry interes – prawdziwy strzał w dziesiątkę?

Z dwóch powodów sporo funduszy przekazałem na edukację czarnoskórych. Po pierwsze mój ojciec pochodził z Południa, konkretnie z Florydy, i siłą rzeczy miałem kontakt z ludźmi stamtąd. Przeznaczyłem więc pokaźne środki na kilka szkół dla amerykańskich Afroamerykanów w Atlancie. Na Harwardzie, gdzie studiowałem, była nieliczna grupa czarnoskórych studentów, ale to był uniwersytet głównie dla ludzi z wyższych warstw społecznych i ogromnie trudno było im się tam przebić.

Czy kiedykolwiek odczuwał Pan brak pieniędzy?

Raczej nie. Byłem żołnierzem przez ponad trzy lata i oczywiście otrzymywałem żołd jako żołnierz, ale miałem też wystarczającą ilość pieniędzy w banku. Po swoim ojcu odziedziczyłem zdyscyplinowanie w ich wydawaniu. Ojciec swoją karierę zaczynał jako biedny młodzieniec z Florydy, stopniowo zakładając firmę Merrill Lynch i sieć supermarketów Safeway, która w 1931 r. posiadała już 350 sklepów. Zawsze podziwiałem jego zaangażowanie w działalność charytatywną. Swoją zaczynałem ostrożnie – zawsze starannie dobierałem cele, na które przekazywałem datki. Wybierałem szkoły, które poważnie traktowały sprawę równości. Wierzę, że również moje dzieci, a mam ich pięcioro i 18 wnucząt, odziedziczą wraz z majątkiem zamiłowanie do filantropii.

Czytaj dalej na następnej stronie.

Czytałem, że na Pańskiego ojca mówiono „Good time Charlie” – Charlie, który lubi dobrą zabawę. Dlaczego go tak nazywano?

Uważam, że to jest dla niego krzywdzące określenie, on się z nim nie zgadzał i ja również. Ciężko pracował i przeznaczał ogromne ilości pieniędzy na cele charytatywne - kościoły, szkoły, uniwersytety.

Ale na pewno Pan żyje skromniej. Kiedy przyjeżdża Pan do Nowego Sącza mieszka Pan w małym mieszkaniu w bloku jak większość Polaków. Jaki był Pański pierwszy kontakt z Polską?

Teraz wydaje się to szalone, ale latem 1939 r. z moim najlepszym przyjacielem przylecieliśmy do Europy, w Paryżu wynajęliśmy samochód i pojechaliśmy najpierw do Berlina (ciekawiło mnie jak naprawdę wyglądają ci źli Niemcy), później do Gdańska, Warszawy, Krakowa, Pragi, a następnie pojechaliśmy aż do Rumunii i Bułgarii, a w drodze powrotnej przejeżdżaliśmy przez Jugosławię. Nasza podróż zakończyła się pod koniec sierpnia, więc na kilka dni przed rozpoczęciem II wojny światowej. Pierwszą ofiarą wojny była Polska i urzekło mnie bohaterstwo Polaków, przywiązanie i lojalność wobec kraju, który został zaatakowany przez dwa mocarstwa zdeterminowane, aby zetrzeć go z mapy Europy.

Rozpoczęła się zawierucha wojenna, która wciągnęła również Pana.

Po zaatakowaniu Stanów Zjednoczonych przez Japonię wstąpiłem do armii kanadyjskiej, gdyż uważałem, że Kanadyjczycy wchodzący w skład wojsk brytyjskich, będą traktować wojnę poważniej niż Amerykanie. Swoją drogą, bardzo mi się podobał mundur armii kanadyjskiej. Po jedenastu miesiącach doszedłem do wniosku, że obywatel Stanów Zjednoczonych powinien jednak służyć w armii amerykańskiej, więc się do niej przeniosłem. Zostaliśmy wysłani do Afryki północnej i poprzez Maroko, Algierię oraz Libię dotarliśmy do południowych Włoch. Służyłem wtedy w piechocie, w 36. Dywizji i podczas lądowania we Włoszech zostałem ranny. Był to dla mnie powód do dumy, dostałem za te rany oznaczenie wojskowe.

Jakie wydarzenie w Pana życiu wywarło na Panu największe wrażenie?

Najważniejszym dniem w moim życiu był właśnie dzień lądowania we Włoszech, gdzie znalazłem się jako szeregowiec piechoty pod ogłuszającym ostrzałem artylerii niemieckiej. Byliśmy pierwszymi amerykańskimi żołnierzami, którzy wkroczyli do Włoch.

Co Pan pamięta z tego dnia?

Podpłynęliśmy do brzegu małymi, dziesięcioosobowymi łódkami i uderzyło mnie niezwykłe piękno okolicy, w której się znaleźliśmy. Było to gdzieś na południe od Neapolu. Słońce, piękny piasek, morze i świstające wokół kule z niemieckich karabinów. Podczas mojej wojaczki ani razu nie nacisnąłem na spust karabinu, ani razu nie miałem kontaktu z niemieckimi żołnierzami z wyjątkiem jeńców wojennych.

Spotkał Pan wtedy w Afryce lub we Włoszech jakichś polskich żołnierzy?

W Afryce sobie nie przypominam, ale spotkałem polskich żołnierzy we Włoszech. Były z nami, o ile dobrze pamiętam, dwie polskie dywizje.

Co odróżnia Polskę od innych krajów, które Pan zna?

Dramatyczna i bohaterska historia. Fakt, że Polacy umieli przebrnąć przez ciężkie czasy zaborów, II wojny światowej i komunizmu, zachowali swoją tożsamość i umieli się wybić na niepodległość. Dlatego kiedy studiowałem na Harvardzie, starałem się poznać jak najwięcej Polaków. Poznałem ich również wielu podczas służby wojskowej w armii kanadyjskiej. Polska stała się z czasem bardzo ważną częścią mojego życia.

Czy jest coś, co Pana u nas denerwuje?

Język jest bardzo trudny. Zdarzały się przypadki antysemityzmu. Pod koniec wojny poznałem w Polsce 13-letniego żydowskiego chłopaka…

Czy to był Bernard Rosnar?

Tak, pomogłem mu wyjechać do Ameryki, mieszkał ze mną, z moją żoną i córką, opłaciłem mu naukę w amerykańskiej szkole, a potem studia. Mieszka obecnie w Kalifornii, czasami się kontaktujemy. Została nawet napisana o tym książka „Niezwykła przyjaźń – z drugiej strony holocaustu”.

Czuje się Pan zapewne człowiekiem spełnionym.

Brałem życie takim jakim jest i starałem się jak najlepiej wykorzystać, to co dał mi los.


Rozmowa i tłumaczenie z języka angielskiego Piotr Grześków.