Bóg dał nam Helenkę w ostatnich dniach jej życia

Beata Malec-Suwara Beata Malec-Suwara

publikacja 26.01.2019 09:20

U sióstr służebniczek w Dębicy 25 stycznia odbyła się "Misja: niebo" w drugą rocznicę tragicznej śmierci wolontariuszki misyjnej.

Bóg dał nam Helenkę w ostatnich dniach jej życia W spotkaniu modlitewnym uczestniczyły bardzo licznie siostry służebniczki dębickie Beata Malec-Suwara /Foto Gość

W Dębicy drugi raz wspominamy Helenkę. Pierwszy raz w miesiąc po jej śmierci odbyło się tutaj spotkanie modlitewne ze świadectwami. Wyrosło z potrzeby serca ludzi, których ona znała, pierwszych wolontariuszy Wolontariatu Misyjnego "Salvator", którzy pochodzą właśnie z Dębicy, tu wolontariat ten się zrodził. Z drugiej strony my, jako służebniczki, czułyśmy się zobowiązane do tego, żeby modlić się za nią i przez jej wstawiennictwo, bo Bóg dał ją nam w ostatnich dniach życia. Chcemy upamiętniać jej dobre życie, pokazywać je młodym - wyjaśnia s. Katarzyna Szulc, służebniczka dębicka.

"Misja: niebo" odbywała się równocześnie w parafii Świętego Krzyża w Warszawie, a dzień wcześniej w Libiążu i Trzebini, miejscach związanych z wolontariuszką misyjną Helenką Kmieć. Podczas dębickiego spotkania zbudowano także most modlitewny z Panamą, z papieżem i młodymi przebywającą na Światowych Dniach Młodzieży.

Bóg dał nam Helenkę w ostatnich dniach jej życia   Procesja z darami z udziałem dzieci i młodzieży ubranej w stroje z krajów, w których posługiwała Helena Kmieć jako wolontariusz Wolontariatu Misyjnego Salvator Beata Malec-Suwara /Foto Gość O placówkach misyjnych, na których posługiwała jako wolontariuszka WMS, przypomniały dzieci i młodzież w czasie procesji z darami. Nieśli je ubrani w stroje regionalne z Węgier, Polski, Zambii, Boliwii i Rumuni. W czasie modlitwy wiernych harcerze przynosili do ołtarza z kolei zapalone światła nadziei dla tych, którzy jej nie mają.

Bóg dał nam Helenkę w ostatnich dniach jej życia   W czasie modlitwy wiernych harcerze przynosili do ołtarza zapalone światła nadziei Beata Malec-Suwara /Foto Gość W spotkaniu uczestniczyli młodzi wolontariusze z WMS. Mszy św. o niebo dla Helenki przewodniczył ks. Mirosław Stanek SDS, duszpasterz WMS.

Świadectwem życia Helenki Kmieć, która dwa lata temu zginęła tragicznie podczas swojej misji na placówce sióstr służebniczek dębickich w Cochabambie w Boliwii, podzieliła się Marta, wolontariuszka WMS. Poznała Helenkę w 2011 roku. Opowiadała o swoich spotkaniach z nią, jej pięknym życiu, o tym, jak dzięki niej ludzie mogli doświadczyć nieba i jak dziś jest wzorem i inspiracją dla wielu młodych ludzi.

- Zawsze widzę Helenę w koszulce z napisem "free hugs", czyli "darmowe przytulanie". Była człowiekiem, który lgnął do ludzi, a oni do niej - mówiła Marta. - Była nienormalnie normalna - wyglądała niepozornie, a potrafiła wszystkich porwać do modlitwy uwielbienia w czasie adoracji tak, że one przeciągały się na kilka godzin - dodała.

Dowodziła w ten sposób, że wolontariusze są narzędziem w rękach Pana Boga. - To On nas uzdalnia i umacnia do tego, żebyśmy potrafili robić czasami rzeczy niemożliwe - dodała, przekonując, że misje są dla każdego i każdy jest powołany do bycia misjonarzem, bo to nic innego jak głoszenie Chrystusa, niekoniecznie słowem, ale całym swoim życiem, wśród znajomych, własnej rodziny. I to one właśnie - misje na co dzień - są największym wyzwaniem, jakie Kościół przed nami postawił.

Marta opowiadała, że po tragicznej śmierci Helenki stało się coś, czego trudno było się od razu spodziewać. - Do naszego wolontariatu zaczęło zgłaszać się coraz więcej ludzi, którzy nigdy wcześniej nie zastanawiali się nad misjami, ale słyszeli o Helence i to ona zainspirowała ich do tego, że można zrobić coś swoim w życiu, przekuć swoją młodość i zapał w coś dobrego - mówiła Marta. - Mogłoby się wydawać, że jej misja skończyła się w Boliwii w Cochabambie momentem jej śmierci, ale ona trwa nadal - dodała.

Bóg dał nam Helenkę w ostatnich dniach jej życia   O pięknym życiu Helenki, o jej misji, która trwa nadal, i wolontariacie opowiadała Marta z WMS Beata Malec-Suwara /Foto Gość Kilka miesięcy po śmierci Helenki powstał pomysł na powołanie fundacji jej imienia, którą zajmuje się Marta. - Do Fundacji im. Heleny Kmieć spływają świadectwa osób, które dzięki Helenie postanowiły zmienić swoje życie, i to jest najpiękniejszy przykład na to, że jej misja trwa nadal. Każdy z nas może członkiem i kontynuatorem jej pięknej misji życia - mówiła wolontariuszka, zachęcając, by mówić o Helenie i ją poznawać, bo ona inspiruje do bycia dobrym.

W spotkaniu bardzo licznie wzięły udział siostry służebniczki dębickie. Uczestniczyła w nim także s. Savia, która była w momencie tragicznych wydarzeń na boliwijskiej placówce.

- Dla nas to było ogromne zaskoczenie. Nigdy nie przypuszczałyśmy, że może dojść do takiej tragedii. Nasze siostry pełnią misję w Cochabambie już ponad 30 lat. Zawsze było to miejsce spokojne, siostry są szanowane przez tamtejszych ludzi, ale okazuje się, że zło potrafi i w taki sposób się objawić - uważa s. Savia.

Tragiczna noc była czasem wielkiego bólu, ale i wielkiej modlitwy. - Ja do dziś pytam Pana Boga, co chciał nam przez to powiedzieć. Bez wiary nie da się tego zrozumieć i pojąć, dlaczego u nas, dlaczego wtedy, dlaczego ta młoda dziewczyna, która przyjechała kochać boliwijskie dzieci i służyć bliźnim, pełna entuzjazmu i talentów, została odwołana w taki sposób - mówi siostra.

Mimo że niewiele osób zdążyło w Boliwii poznać Helenkę osobiście, ponieważ wolontariuszki przebywały w przedszkolu, przygotowując go na otwarcie, mało czasu spędzały poza ochronką i swoim mieszkaniem, to jednak, kiedy siostry postawiły na ołtarzu jej zdjęcie, ludzie zaczęli prosić ją o wstawiennictwo w różnych sprawach. Takich świadectw wyproszonej pomocy, a nawet potomstwa za jej przyczyną nie brakuje w Cochabambie.

- Rodzi się wiele dobra wśród młodzieży, która chce ją naśladować. I dla nas, służebniczek, Helenka jest iskrą, by szerzyć dobro jeszcze doskonalej, z większa pasją i radością, by szukać tych miejsc, w których możemy być bliżej człowieka i jego potrzeb, bardziej go kochać, przytulać, być tam, gdzie jesteśmy potrzebni - mówi s. Savia.