Lekarstwem na wulgarny język ulicy jest Boże esperanto miłości

Halina Mastalska

publikacja 15.12.2020 18:17

Halina Mastalska z okazji Światowego Dnia Esperanto wspomina niezwykłą historię ludzi, którzy żyją ideą języka ponad podziałami.

Pani Halina Mastalska czeka na Boże esperanto, które zjednoczy ludzi. Pani Halina Mastalska czeka na Boże esperanto, które zjednoczy ludzi.
ks. Zbigniew Wielgosz /Foto Gość

W połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku zainteresowałam się językiem esperanto. Mniej więcej w tym czasie warszawski biskup Władysław Miziołek powołał na krajowego duszpasterza polskich esperantystów pochodzącego z diecezji tarnowskiej ks. Józefa Zielonkę. Oddany kapłan i zapalony esperantysta połączył w jedno dwie swoje pasje i w Gostyniu koło Poznania w sanktuarium Matki Bożej Świętogórskiej zainicjował międzynarodowe rekolekcje dla esperantystów. Wnet z nich skorzystałam. Przez kilka lat z rzędu jeździłam na Świętą Górę, aby pogłębić swoją wiarę, pobożność i… znajomość języka esperanto. Chętnie też poznawałam nowych ludzi. To byli samideanoj – bratnie dusze, zjednoczone tą samą wiarą i tą samą ideą: chęcią przełamania dzielącej ludzi bariery językowej.

Popularność naszych spiritaj ekzercoj (ćwiczeń duchowych) rosła. Na Świętej Górze sala konferencyjna, przewidziana dla kilkudziesięciu osób, czasem musiała pomieścić setkę rekolektantów. Oprócz Polaków najliczniej przyjeżdżali Czesi i Słowacy – do Gostynia mieli w miarę blisko, a granicę czechosłowacko-polską mogli w tym czasie przekraczać bez  paszportu. W naszym gronie znaleźli się też esperantyści – panie i panowie – z Rumunii, Węgier, Niemiec, Francji i ze Szwecji. Najbardziej utkwiły mi w pamięci dwie osoby. Jedną z nich był Francuz Roger Degrelle – uosobienie radości, pogody ducha i humoru; rzucały się też w oczy jego nienaganna sylwetka i gustowny strój. Gdy zobaczyłam go przy ołtarzu jako celebransa, byłam mocno zaskoczona.

Jeszcze większą uwagę przyciągał trzydziestoparoletni Czech Miloslav Šváček. Dla nas po prostu Milosz. Wzbudzał zainteresowanie swoją modlitwą. Modlił się klęcząc, ale w  tej pokornej postawie było coś ze swobody, naturalności. Czego najwięcej dało się wyczytać z jego twarzy? Czci? ufności? bliskiej zażyłości z Bogiem? Podpatrywałam to Miloszowe rozmodlenie. Słuchałam jego spontanicznych porannych i wieczornych modlitw, wypowiadanych szczerze, głosem ciepłym i spokojnym, pozbawionym egzaltacji. Uczyłam się modlić od niego. Nigdy wcześniej nie widziałam młodego świeckiego mężczyzny modlącego się w taki sposób. Przychodziło mi do głowy, że może jest księdzem, a z ważnych powodów musi ukrywać ten fakt. Ale nie! Na rekolekcje przyjechał z żoną, notabene Polką, poznaną dzięki esperanto.

Na którychś z kolejnych rekolekcji dowiedziałam się, że Milosz organizuje w swoich stronach wakacyjne esperanckie obozy, głównie dla młodzieży. Byłam wtedy młodą nauczycielką, ciekawą świata i ludzi. Mogłam jechać!  W planie zajęć przewidziano naukę języka esperanto. To był dodatkowy wabik. Zapisałam się na kurs dla zaawansowanych.

I tak 9 lipca 1977 roku dotarłam do małej wioski Herbortice leżącej na pograniczu morawsko-czeskim. Nasz obóz rozłożył się na leśnej polanie, daleko od świata i ludzi. W centrum stał duży namiot, nazywany hangarem. Otaczały go półkoliście nasze, mniejsze.

Z polem namiotowym sąsiadował duży dom. Urządzono w nim dla nas stołówkę, w której jedliśmy śniadania i kolacje. Na obiady (ach, te knedliczki!) schodziliśmy codziennie do restauracji w pobliskiej wiosce Cotkytle. W domu sąsiadów mogliśmy się czasem umyć w ciepłej wodzie. Zazwyczaj jednak wystarczyła nam kąpiel w pobliskim potoku. Powodzeniem cieszyły się też stojące na zewnątrz prowizoryczne umywalki.

Na ten, dziewiąty już, obóz w Herborticach przyjechało aż 130 uczestników. Mogły w nim brać udział osoby o różnych przekonaniach religijnych; najwięcej jednak było esperantystów katolickich. Tym razem uczestnicy pochodzili głównie z Czech i Słowacji, ale także z Polski, Węgier, Litwy, a nawet z Holandii i Wielkiej Brytanii. Było wśród nas trzech księży: dwóch prowadziło kursy esperanta: ks. Józef Zielonka dla zaawansowanych, a ks. Vojtěch Srna dla początkujących, ks. Jaroslav Záruba był uczestnikiem, uczył się esperanta. Na wpół potajemnie, wczesnym rankiem, przed rozpoczęciem przewidzianych regulaminem zajęć, ks. Józef i ks. Wojciech odprawiali w hangarze Mszę Świętą. Część uczestników, tak może około 30 osób, schodziło się na nią cichaczem.

Uczyliśmy się rano i przed południem, zazwyczaj pod gołym niebem, siedząc na rozłożonych na ziemi kocach. Czasem zajęcia odbywały się w hangarze. Ot, niemal szkoła przetrwania.

Popołudnia to był czas relaksu i rozrywki. Wieczorami opowiadaliśmy przy ognisku ciekawostki o swoich krajach, o podróżach odbytych dzięki esperantu, dyskutowaliśmy na tematy nurtujące młodzież, przy akompaniamencie gitary śpiewaliśmy piosenki religijne, w stylu oazowym.

Śpiewaliśmy po esperancku i po czesku, bo na obozie najwięcej było początkujących esperantystów z Czech. Trudno się dziwić, że i czeski się tu słyszało, a obcokrajowcy robili postępy nie tylko w esperanto. Do dziś, gdy w pachnący sianem letni wieczór patrzę na roziskrzone gwiazdami niebo, odruchowo nucę:

Ó, Pane, zhasíná den, prosím, modlitbu mou slyš.

Písně radostný hlas, v chleba uzrálý klas, věrné přátelé své,

vše zavírám ve svůj dík.

Tak. Z czasem rosła więź między nami i czuliśmy się jak věrné přátelé, jak fidelaj amikoj.Wzywaliśmy Ducha Świętego, aby On złączył nas w braterską, międzynarodową wspólnotę. Śpiewaliśmy chętnie:

Přijď již, přijď, Duchu stvořiteli, Duchu smíření.

Přijď již a proměň svět náš celý v nové stvoření.

Duchu svatý, nás svou mocí v lásce obnovuj.

Nezanech nás bez pomoci, daruj pokoj svůj.

Probuď svědomí otupené, sbližuj národy,

zavěj a přiveď zotročené v říši svobody.

Aż… stało się! W czwartek 21 lipca, w trzynastym dniu obozu, czyli na dwa dni przed jego zakończeniem, wczesnym rankiem w lesie obok naszej polany pojawili się jacyś dziwni, ubrani w eleganckie kurtki grzybiarze. Wzbudzili niepokój w naszych sąsiadach, a następnie w nas. Niestety, uzasadniony!

O godzinie ósmej do obozu wtargnęło kilku mężczyzn. Powiedzieli, że są pracownikami StB (Státní bezpečnost - odpowiednik polskiej Służby Bezpieczeństwa). Zażądali spotkania z kierownikiem obozu Miloslavem Šváčkiem. Jeden z nich przedstawił się mu jako szef powiatowego urzędu do spraw kościelnych w Ústí nad Orlicí. Kazał sobie pokazać pisemne pozwolenie na zorganizowanie obozu i listę uczestników. Inni zajęli się sporządzaniem dokumentacji fotograficznej z oględzin naszego obozu. Wszystkie drogi i ścieżki prowadzące do obozu zostały obstawione przez umundurowanych policjantów, tak że nikomu nie udałoby się wymknąć. Pana Šváčka zabrano do urzędu we wsi Cotkytle i tam przesłuchiwano go od rana aż do godz. 22. W obozie też do tej godziny trwało śledztwo. Raz po raz wzywano kogoś z uczestników. Obcokrajowców nie nękano. Ale i tak wszyscy czuliśmy się okropnie. Jak owce bez pasterza. Owce prześladowane i zagrożone, niespokojne o los swojego przewodnika. Przedstawiciele bezpieki oczekiwali od przesłuchiwanych potwierdzenia podejrzeń, że codziennie na terenie obozu była odprawiana Msza Święta. Wypytywali też, na jakie tematy dyskutowaliśmy podczas naszych spotkań. Że modliliśmy się i śpiewaliśmy pieśni religijne, wiedzieli - przecież nas podsłuchiwali.

Następnego dnia rano oboje z księdzem Zielonką spakowaliśmy nasze bagaże i wróciliśmy do Polski. Wkrótce, w połowie sierpnia, miał się odbyć w Częstochowie 37. Międzynarodowy Kongres Esperantystów. Przed nim były planowane rekolekcje w Gostyniu. Czekaliśmy na spotkanie z Miloszem i na wiadomości od niego. Przyjechał. Poufnie dowiedzieliśmy się, że StB, powołując się na odpowiednie paragrafy czechosłowackiego prawa, zarzuca mu, że prowadził nielegalną działalność religijną, a ponadto, że utrudniania władzom państwowym nadzór nad kościołami i związkami wyznaniowymi. Ksiądz Wojciech Srna został dodatkowo oskarżony o to, że nadużył kapłańskich uprawnień. Odprawianie Mszy św. poza murami kościoła było w Czechosłowacji wielkim przestępstwem. Sprawa została skierowana do sądu w Ústí nad Orlicí. Przed rozprawą M. Šváčkowi nie zabroniono wyjazdu do Polski. Aktywnie uczestniczył w kongresie. Ale jak cień snuł się za nim tajny funkcjonariusz bezpieki.

Gdy pan Šváček wrócił do domu, już na drugi dzień został wezwany na policję. Otrzymał pismo, w którym stwierdzano, że “nie leży to w interesie państwa, żeby wyjeżdżał za granicę”. Kazano  mu oddać paszport i zabroniono podróżowania przez 10 lat. Wkrótce odbyła się pierwsza rozprawa przed sądem. Cały proces  wlókł się przez prawie dwa lata. Przez tyle czasu M. Šváček był na kolejnych rozprawach przesłuchiwany, a pomiędzy nimi śledzony przez najbliższego sąsiada i przez innych tajniaków, straszony wyrzuceniem z pracy, namawiany do współpracy z StB, w różny sposób nękany.  

O szczegółach prześladowań więcej na pewno wie ks. Zielonka. On sam też zapewne wiele ucierpiał. Ja byłam tylko na obrzeżach tej sprawy.

Na początku 1979 roku, gdy proces Miloslava Šváčka wkraczał w decydującą fazę, międzynarodowy ruch esperancki wszczął intensywną kampanię protestacyjną przeciwko łamaniu praw człowieka w Czechosłowacji. Sprawę M. Šváčka, ks. W. Srny i innych oskarżonych katolickich esperantystów nagłaśniały zagraniczne media, w tym Radio Watykańskie i rozgłośnie esperanckie. Prześladowanych wzięła w obronę Amnesty International. Lawiną listów był zasypywany prezydent Gustáv Husák, protesty kierowano do organów sądowych. Angażowali się w nie zagraniczni prawnicy i politycy. Listy protestacyjne pisali esperantyści i nie-esperantyści; świeccy i duchowni. Wiele słów wsparcia, m.in. od kardynała Františka Tomáška, otrzymywał listownie główny oskarżony - M. Šváček.

Z dobrze poinformowanych źródeł dowiedział się, że już zaocznie go osądzono i orzeczono mu wysokość kary: skazano go na trzy i pół roku więzienia. Oficjalna rozprawa miała być tylko formalnością przeprowadzoną dla zachowania pozorów praworządności.

Zaglądam do Wspomnień Miloslawa Šváčka, które spisał po latach i wrzucił do sieci w dwóch językach: czeskim i esperanto. Swoje przeżycia przed ostateczną rozprawą, którą wyznaczono na dzień 18 maja, tak opisuje:

Rano, 18 maja, w dniu urodzin naszego kochanego Papieża Jana Pawła II, po przyjeździe do Ústí nad Orlicí moje kroki skierowałem do kościoła parafialnego. Tam całą sprawę złożyłem w ręce Jezusa obecnego w Najświętszym Sakramencie i w ręce naszej niebieskiej Matki, Dziewicy Maryi. Wszystko, co czekało mnie tego dnia, ofiarowałem Ojcu świętemu z okazji 59. rocznicy jego urodzin. Tam, w kościele, zostałem napełniony darami Ducha Świętego, siłą i odwagą – potrzebnymi na rozprawie sądowej.

Miloslav Šváček nie miał adwokata. (Żaden nie chciał ryzykować utratą pracy i niełaską władz.) Bronił się sam. Wcześniej konsultował się z najlepszymi prawnikami, jak poprowadzić tę obronę. Mowę obrończą spisał sobie na kartce i zamierzał ją odczytać. Gdy tylko zaczął, prokurator wpadł w furię. Zabronił mu czytać. Kazał sobie podać kartkę, aby mógł ją dołączyć do dokumentów sądowych. Pan Šváček przezornie zrobił sobie kilka kopii i miał je w kieszeni. Czytał nadal. Zabierano mu kolejne kopie. Miał ich jednak na tyle, że udało mu się przeczytać cały tekst. W swoim wystąpieniu dowodził, że winnym nie jest ani on, ani ci, którzy zostali oskarżeni razem z nim. Faktycznymi przestępcami są ci, którzy łamią prawa człowieka, poniżają i prześladują Kościół; ci, którzy najście na obóz w Herborticach przygotowali, i ci, którzy się tam wdarli. Podczas gdy oskarżony przemawiał, sędziowie przeglądali leżące na stole listy, które tam napłynęły w obronie pana Šváčka. Zarządzono przerwę w przesłuchaniu. Wreszcie ogłoszono wyrok. Oskarżonemu Miloslavowi Šváčkowi orzeczono karę pozbawienia wolności na okres 15 miesięcy, a Vojtěchowi Srnie na 12 miesięcy, zabroniono mu też wykonywania posługi kapłańskiej przez 3 lata. Obaj oskarżeni otrzymali te kary w zawieszeniu na 3 lata. A jednak! Kara mniejsza niż poprzednio planowano. Czyja interwencja pomogła?

W tym czasie w Czechosłowacji zakazano przekraczania granicy z Polską bez paszportu. Tak chciano zapobiec rozprzestrzenianiu się w ich kraju "bakcyla polskiego związku Solidarność".

A w Polsce "nowe" nie przyszło. Przemknęło tylko. Stan wojenny. Reglamentacja towarów. Lilka i Milosz Šváčkowie przysłali mi paczkę: dwie torebki cukru i kilka opakowań artykułów higienicznych. W drugim roku stanu wojennego, przed Bożym Narodzeniem, przyszła paczka z Włoch: kawa, herbata, kakao, czekolada, pomarańcze, rodzynki! I sporo ubrań, używanych, ale w dobrym stanie. Nikogo we Włoszech nie znałam. Czy to nie pomyłka? Nie. To włoscy esperantyści zorganizowali wśród swoich rodaków pomoc dla nas. Adresy znaleźli w spisie uczestników 37. Kongresu Esperantystów w Częstochowie w 1977 roku. Samideanoj! Bliscy, życzliwi, empatyczni.

Do Solidarności się zapisałam. Bez niczyjej namowy. 4 czerwca 1989 roku pełniłam rolę męża zaufania w czasie wolnych wyborów. Pilnowałam rzetelności ich przebiegu w jednej z komisji wyborczych w Szczawnicy. Ten dzień dokładnie utrwalił się w mojej pamięci. Członkowie komisji, znani mi z przynależności do PZPR, wysypali z urny lawinę kart wyborczych. Pamiętam, jak utyskiwali: – Tyle daremnej pracy… Przecież i tak wiadomo, kto wygra. – Z trochę złośliwą satysfakcją patrzyłam na ich zdegustowane miny, gdy rosła sterta kart z głosami oddanymi na Solidarność. I w sercu odzywało mi się rzeczywiście coś takiego: „Ja to mam szczęście, że w tym momencie żyć mi przyszło w kraju nad Wisłą”.

Duch Święty odnawiał oblicze ziemi. I nie tylko tej, polskiej ziemi. Oskarżeni Miloslav Šváček i Vojtěch Srna w 11 lat po  procesie mogli uczestniczyć we Mszy św., którą na wzgórzu Letná, w centrum Pragi, sprawował 21 kwietnia 1990 roku ich ukochany Ojciec Święty. A po Mszy Jan Paweł II był gościem na Hradczanach u prezydenta – jeszcze Czechosłowacji – Vaclava Havla.

Miloslav Šváček spotkał się z papieżem i z jego rąk przyjął Komunię Świętą.

Komunizm upadł. Nad Wisłą i nad Wełtawą żyło się lżej. Miloslav Šváček przyczynił się do odnowienia katolickiej sekcji Czeskiego Związku Esperantystów, zorganizował w Czechach trzy międzynarodowe kongresy. Przez 9 lat był nawet prezesem Międzynarodowego Stowarzyszenia Esperantystów Katolickich (IKUE).

Moja opowieść jest wielowątkowa. Po pierwsze, esperanto – idea znalezienia wspólnego języka z drugim człowiekiem, braterstwa z nim. Realizowała się pięknie, dopóki nie stanęła jej w poprzek bezduszność i przemoc komunistycznej władzy. Choć i wtedy samideanoj nie zawiedli. Po drugie, wolność Polski, swoboda wyznawania wiary –  przybierały, czasem raniący, kształt sinusoidy. Po trzecie, Ojciec święty Jan Paweł II – pomagał pisać prosto na krzywych liniach komunistycznej rzeczywistości. I – po czwarte – On, Duch Święty… Wzywany – przychodził. Odnawiał oblicze ziemi. Tej. Polskiej. Ale również innej – podobnie cierpiącej, tęskniącej za tym samym.

Te cztery wątki nie rozwijały się równolegle. Splotły się z sobą. Trudno je rozdzielić. To różne akordy tej samej melodii. Wybrzmiewa w niej niezmienny lejtmotyw.

Přijď již, přijď, Duchu stvořiteli, Duchu smíření.

Přijď již a proměň svět náš celý v nové stvoření.

Duchu svatý, nás svou mocí v lásce obnovuj.

Nezanech nás bez pomoci, daruj pokoj svůj.

Słowa wciąż aktualne. Modlę się nimi od czasu do czasu. Zawsze po czesku.

A dzisiaj, kiedy językiem debaty i ulicy staje się wulgaryzm, marzę o Bożym esperanto, czyli języku miłości, który jednoczy ludzi ponad podziałami.