Wśród najbardziej wytrwałych pielgrzymów jest podwójny jubilat, ks. prał. Marian Stępień.
Ks. Marian należy do niewielkiej grupy ludzi, którzy ani razu nie opuścili Pieszej Pielgrzymki Tarnowskiej. Idzie w niej po raz 30. Mało tego. Poza tym szedł kilka razy pieszo z Warszawy na Jasną Górę. W tym roku obchodzi jubileusz 50-lecia święceń kapłańskich.
- Zmęczony?
- Im jestem starszy, to naturalnie mi trudniej iść. Zawsze coś dolega. Ale moja mama nauczyła mnie, że niejedno trzeba zmilczeć, że nie trzeba afiszować się ze swym trudem, zmęczeniem, ofiarą. Do dziś staram się jej słuchać.
- Dlaczego Ksiądz idzie pieszo na Jasną Górę?
- Taką mam potrzebę....
- Nie każdy, kto czuje potrzebę, idzie..
- Zaczęło się od tego, że któryś kleryk w latach 70. XX wieku zainteresował mnie warszawską pielgrzymką. Tarnowskiej jeszcze nie było. Nie wiedziałem, czy można ot tak w niej pójść, ale postanowiłem spróbować. I tak szlak z Warszawy na Jasna Górę przeszedłem w 1978, 1979 i 1980 roku. Zwłaszcza pierwszą pielgrzymkę przeżyłem bardzo mocno. Z różnych powodów. Pierwszego czy drugiego dnia wysiadły mi nogi, na stopach robiły mi się rany. Pielęgniarki mnie zaopatrzyły i szedłem dalej. Czułem potrzebę. Miałem wcześniej kłopoty i poszedłem do lekarza, od którego usłyszałem, że grozi mi choroba Bürgera. Ona często kończy się amputacją kończyn. Poszedłem na pielgrzymkę. Kłopot z nogami miałem przez jeden dzień. Nie wrócił już nigdy.
- Zatem pielgrzymując, prosił Ksiądz o zdrowie?
- To na początku. Później wiele spraw duchowo „załatwiałem” na pielgrzymkach. Kiedy zostałem duszpasterzem w Michalczowej, chodziłem stukać do Bożego Miłosierdzia, aby sprawy się dobrze układały, aby problemy się rozwiązywały, kłopoty przezwyciężały. To były wciąż lata 70. - czas głębokiej jeszcze komuny. Zostałem wikariuszem w Łososinie Dolnej i powierzono mi katechezę w Michalczowej. W sali, która do tego służyła, urządziliśmy kaplicę, tworzyliśmy z mieszkańcami ośrodek duszpasterstwa. Powoli ludzie wystarali się o utworzenie parafii. Cały ten czas był jednak pasmem utarczek z władzą. Latami trwały szykany, sztuczne problemy, które nam czyniono. Kiedy zostałem rektorem w Michalczowej, osiadłem najpierw u gospodarzy, u których była kaplica, a potem taką chatkę mi ludzie kupili, dobudowało się ganeczek, wykończyło podłogi, okna. Stała na uboczu, więc nazywałem ją „pustelnia”. Władza nie chciała mnie tam zameldować. Za żadne skarby. Dopiero trafiłem na człowieka w urzędzie meldunkowym, który był szwagrem jednego księdza i on przeszmuglował papiery przez urząd i wysłał samowolnie do Warszawy. Miał przez to kłopoty, ale bronił tezy, że ksiądz jak każdy obywatel ma swoje prawa. Ciągłe utarczki z władzami były, kiedy budowaliśmy kaplicę i starali się o parafię. Kiedy przyszła „Solidarność”, czasy zrobiły się spokojniejsze, dostaliśmy zezwolenie na cmentarz, potem ludzie wywalczyli parafię. Powstała w 1981 roku. W 1982 roku dostaliśmy pozwolenie na budowę kościoła, który wybudowaliśmy w trzy lata.
- Jednak z sentymentem wspomina Ksiądz swoją pracę w Michalczowej?
- Wielkim. Tam była rodzinna atmosfera. Rodzinna, bo parafia była nieduża, ale też była wielka solidarność między ludźmi i mną. Coś się działo, to dzwon się odzywał. Kiedy przyjeżdżał ubek, na głos dzwonu ludzie się schodzili pod kaplicę i pilnowali i mnie, i kaplicy. Jak była budowa i dzwon się odzywał, znaczyło to, że przyjechały materiały: ludzie przychodzili rozładować. Żal mi było odchodzić, ale z perspektywy czasu widzę, że pewnie potrzebny byłem w Trzetrzewinie.
- Ile lat Ksiądz spędził w Trzetrzewinie?
- Dwadzieścia jeden, jako proboszcz. Myślę, że swoje zadanie przyzwoicie wykonałem w jednej i drugiej wspólnocie. Zresztą najlepiej niech oceniają mnie ludzie.
- Na emeryturę przeszedł Ksiądz cztery lata temu, ale nie rozpoczął się bynajmniej czas wypoczynku?
- W Trzetrzewinie przyjmowaliśmy przez kilka lat dzieci ze Starego Skałatu z Ukrainy. Ciężko tam było księdzu, więc obiecałem mu, że jak zdrowie pozwoli, to na emeryturze przyjadę mu pomóc. Pierwsze dwa lata spędziłem w Starym Skałacie. Drugie dwa w Tarnopolu. Napatrzyłem się dość na wspólnoty, które Bogu dziękują, że mają kapłana.
- Co miało wpływ na rodzenie się u Księdza powołania?
- Myślę, że przede wszystkim przykład śp. ks. Stanisława Tobiasza, który pracował w mojej rodzinnej parafii Łużna. Gromadził nas, prowadził do Boga, uczył nas łaciny i tak powoli dojrzewałem do decyzji. Było mi łatwiej, bo w rodzinie byli księża, brat babci i brat mojego taty byli kapłanami. Wcześniej tę drogę powołania obrał mój brat Kazimierz.
- Mówił Ksiądz, że chodził na pielgrzymki prosić Boga o pomoc. Ale można to też robić, nie wychodząc z domu...
- Można, ale ofiara jest Bogu miła. To ma znaczenie, kiedy trud złączony z wiarą ofiaruje się w jakiejś intencji. Kiedy po latach poukładały się wszystkie sprawy w Michalczowej, to - czułem to wtedy i czuję to do dziś – zacząłem na pielgrzymki chodzić, by dziękować. Mam za co. Za to, że Bóg nam błogosławił, że dał wiele. W Michalczowej zawsze mówiłem: zobaczycie, że Bóg nam pobłogosławi. I zrobił to. Modliliśmy się o powołania. W ciągu niedługiego czasu po okresie posuchy z tej małej parafijki wyszło 9 kapłanów. Dziś dziękuję za te 50 lat w kapłaństwie.
24 czerwca 1962 roku święcenia kapłańskie przyjęło oprócz ks. Mariana Stępnia jeszcze 14 tegorocznych jubilatów. Są nimi:
ks. Mieczysław Czekaj
ks. Jan Gryboś
ks. Adam Gul
ks. Bronisław Jałowiec
ks. Stanisław Jurek
ks. Franciszek Knutelski
ks. Stanisław Longosz
ks. Stanisław Łabędź
ks. Antoni Paprocki
ks. Andrzej Piotrowski
ks. Zdzisław Podstawa
ks. Ryszard Klempa
ks. Eugeniusz Miłoś
ks. Andrzej Mucha