Naprawdę, nie żartuję. No, może nie wszystkich jednakowo…
Lubię pieszych za dnia, gdy odważnie wkraczają na jezdnię, ciesząc się z własnej pewności siebie i poczucia swojej wartości. Lubię też tych, którzy są niezdecydowani, wysuwają ukradkiem znad krawężnika obutą stopę, by sprawdzić, czy pasy nie za zimne albo nie za miękkie. A jak już sprawdzą, to najczęściej szybko przebiegają drogę, lękając się, czy aby wystarczająco byli ostrożni.
Lubię pieszych, którzy idąc w grupie zajmują połowę jezdni, czuję ich dumę, że panują nad tym szlakiem swojej codziennej wędrówki z pracy lub szkoły. Uśmiecham się do ich beztroski, swobody, luzu i szczęścia.
Najbardziej jednak lubię pieszych, gdy zapada zmrok, a po nim egipskie nieraz ciemności. Są tak tajemniczy, bo niewidzialni. Wyłaniają się nagle, jak spod ziemi, ciała doskonale czarne, które pochłonęły całe światło dnia. Kiedy ich tak raptem spostrzegam, z radością zwalniam lub zatrzymuję samochód, żeby się im przyjrzeć, jak niepostrzeżenie chcą przejść wyznaczoną sobie drogę. Podziwiam ich odwagę, nie boją się ciemności ani długich noży świateł aut, które rozcinają przyjazną im przestrzeń i zakłócają ciszę wędrowania.
Kochałbym ich jeszcze bardziej, gdyby byli łaskawi pomyśleć, jak nagle zaczyna mi bić serce, kiedy ich zobaczę, jak podnosi mi się ciśnienie i do ust wyrywa się okrzyk ulgi, że w porę ich spotkałem.
Kochałbym ich jeszcze, jeszcze bardziej, gdyby założyli jakieś odblaski, bo wówczas dłużej cieszyłbym się z ich widoku.
Drodzy Piesi, jeśli moglibyście odwzajemnić moje niekłamane uczucia względem was, jeśli miłe jest wam życie kierowców, proszę, załóżcie coś, co was wyrwie z mroku i sprawi, że bezpiecznie dojdziecie do domu, a my – zakuci w blachy samochodu – odetchniemy, że i wam i nam nic się nie stało.
Pomyślcie o mojej prośbie zwłaszcza teraz, gdy zbliża się październik, miesiąc różańcowy.