Na 18 listopada biskup tarnowski Andrzej Jeż zarządził wybory do Parafialnych Rad Duszpasterskich. W parafiach do 10 listopada można zgłaszać kandydatury, bo dzień później, a tydzień przed wyborami trzeba je ogłosić, by wiadomo było na kogo można głosować.
Zasadniczo realizowanie czynnego, jak i biernego prawa wyborczego, oddanie głosu i kandydowanie, należy widzieć jako wzięcie na siebie części odpowiedzialności za życie tej podstawowej komórki Kościoła. Rada stanowi co prawda tylko głos doradczy proboszcza, ale roztropny duszpasterz słucha tego, co ludzie mają do powiedzenia i ich spostrzeżenia bierze pod uwagę.
Tyle, że w Kościele, pewnie także w naszej diecezji, bardzo wielu świeckich z własnej i nieprzymuszonej woli stawia się w sytuacji klientów, którzy otrzymując „usługę religijną” w parafii nie zaprzątają sobie tą wspólnotą do następnej okazji. Cóż ich mogą obchodzić jakieś wybory.
Inni, a też ich jest niemało, z góry zakładają, że proboszcz jest na tyle mądry, a świeccy na tyle głupi, że na pewno żadnego pożytku z takiej rady nie będzie. Inna sprawa, że to czasem proboszcz uważa, że głos doradczy mu niepotrzebny, choć do powołania Rady obliguje go kościelne prawo.
Odejmując wszystkich zaskoczonych tym, że są częścią jakiejś parafii, onieśmielonych mądrością duchownych, zdezorientowanych, apatycznych i zniechęconych zostaje w wielu parafiach jedyna grupa aktywnych i świadomych, którzy za jednym zamachem tworzą Radę Parafialną, oddział Akcji Katolickiej i Stowarzyszenia Rodzin Katolickich i parę innych grup. Jednym słowem są wszędzie. Ale to nie ich wina.
Zastanawiam się, czy dopadnie nas po raz kolejny bardzo polski syndrom wszelakich „wyborów”. Głosuje mało kto, kandydować nie ma komu, ale komentować, jak to sprawy w parafii idą w złym kierunku chętnych nie brakuje.