W diecezji zabieliło się od lektorskich alb, które przywdziali adepci dekanalnych kursów.
Słynne hasło „Poczytaj mi, mamo” albo równie słynna kampania „Cała Polska czyta dzieciom” mają na celu zaktywizowanie dorosłych, by najpierw znaleźli czas, potem odpowiednią lekturę i wreszcie – na głos – przeczytali ją swym pociechom, najlepiej wieczorną porą, bo kiedy świat skrywa się za zasłoną ciemności, łatwiej pracować wyobraźni.
O ile dorosłych czytających dzieciom jest chyba niewielu, to w kościołach odwrotnie. Tu prym wiodą najczęściej właśnie dzieci – przepraszam za to określenie szóstoklasistów i gimnazjalistów. I to one – dalej pozostaję przy „dzieciach” – czytają dorosłym słowo Boże. Kruszeją bowiem zastępy starszej młodzi, która z powodu rozlicznych obowiązków szkolnych, uciążliwych nieraz dojazdów, a niekiedy z zawieszenia alby na kołku lektorskiej emerytury, dyspensuje się od przyjętej posługi. Więc zostają dzieci. Ale ileż muszą się nagimnastykować, gdy przychodzi im czytać o różnych Nabuchodozorach… Nabuchodorach… Nabuchodonozorach. Albo kiedy czytają teksty, które najlepiej wybrzmiałyby z ust dorosłych.
Mimo wszystko chwała najmłodszym lektorom, że niepomni na drżące kolana, tudzież usta, chętnie służą ludziom, przychodząc równie ofiarnie do kościoła także w dni powszednie. Trzeba też podziękować rodzicom, którzy umożliwili im odbycie kursu lektorskiego, a księżom i nauczycielom za przygotowanie ich do zaszczytnej funkcji heroldów słowa Bożego.
Tylko czasem pojawia się westchnienie, że dobrze byłoby, gdyby to właśnie dorośli byli przede wszystkim tymi, którzy uroczyście odczytują teksty Pisma świętego podczas Mszy św. Owszem, pojawiają się z rzadka, od wielkiego dzwonu, gdy odpust, poświęcenie lub wizyta biskupa. Ale… mogliby częściej. Skoro istnieje tak wielka rzesza nadzwyczajnych szafarzy Komunii św., dlaczego nie mogłaby powstać grupa dorosłych lektorów?