Odeszła w Święto Miłosierdzia Bożego.
Kiedy ksiądz w mojej rodzinnej parafii czytał dziś, w święto Miłosierdzia Bożego, informację o Annie, która zmarła w wieku 64 lat, niejeden zastanawiał się, o którą Annę chodzi. Dopiero na imię Hania ożywała pamięć.
Hania urodziła się z zespołem Downa. Nie to jednak zapisało się w moich, i nie tylko, wspomnieniach. Była kimś żywo zrośniętym z kościołem, w którym pojawiała się codziennie. Przed Mszą św. zawsze udawała się w odwiedziny do bocznych ołtarzy, gdzie przyklękała na chwilę, zamaszyście się żegnając. A potem z namaszczeniem i godnością siadała w pierwszej ławce i uczestniczyła w Eucharystii.
Większość z nas, szczepanowskich parafian, zapamiętało ją jednak z pogrzebów. Chyba żadnego nie opuściła, zawsze idąc na przedzie w żałobnym orszaku, czasem niosła naręcze kwiatów, nie wiadomo gdzie zerwanych. I płakała. Hania, niezależnie od żegnanej osoby, płakała. Rzewnie, wzruszająco. Jak grecka płaczka na pogrzebie bohatera. Być może uśmiechaliśmy się, mimo wszystko, patrząc na jej pełną nieraz egzaltacji postawę, ale wyczuwałem, że ona to robi całkowicie szczerze. Jej zachowanie nigdy nie było teatralne. Było w jej płaczu mnóstwo emocji. Ile razy byłem na pogrzebie, Hania zawsze była obecna. Dlaczego? Nie wiem. Nigdy jej o to nie pytałem.
A okazje ku temu się przecież zdarzały, bo kolejnym miejscem, w którym Hania lubiła bywać, stała się plebania. Jako kleryk mogłem więc ją często spotkać, ilekroć przyjeżdżałem z Seminarium do parafii. Hania przesiadywała w kuchni, prowadząc rozmowy z gospodynią. Zdarzało się jej ofuknąć nas, mnie i innych kleryków, jeśli nie zachowywaliśmy się dość poważnie, ale najczęściej miała dla nas szeroki uśmiech, od którego mrużyły się jej oczy ginąc w plątaninie kurzych łapek. Czasem podchodziła i ściskała nas. Miała poczucie humoru i na pytanie o kawalerów, zawsze mówiła, że nie mają lat.
Nie znam ostatnich lat jej życia, no może poza ostatnimi zapamiętanymi przeze mnie jej wizytami w kościele. Wracała ze Mszy do domu idąc środkiem drogi i trudno było ją wyminąć samochodem. Pewno ze względu na bezpieczeństwo, a może i pogarszające się zdrowie, Hania w końcu przestała przychodzić do kościoła, nie widywano jej też na pogrzebach. Teraz nadszedł jej.
Kiedy wspominam dziś Hanię, przypomina mi się Leśmian, który z niebytu powołał do istnienia świat ludzi naznaczonych cierpieniem, biedą, lekceważeniem. Jednak im właśnie chyba najbliżej było do Boga, jak choćby szewczykowi, który szył dla Niego buty. Darem Hani dla Nieobjętego była modlitwa, ale pewno bardziej cenne były łzy, niewymuszone krople serca, w którym nigdy nie przestała być dzieckiem.
Ci, po których płakała, już ją powitali. Wierzę, że jednak pierwszym był Miłosierny, wszak zawołał Hanię w swoje święto.
Pomyślcie… Mamy takie Hanie w naszych parafiach. Jak wobec nich postępujemy? Czy dostrzegamy w nich Oblicze Miłosiernego, który wyciąga rękę po uśmiech i życzliwe słowo?
Haniu, odpoczywaj. W Jego domu.