Wspomnienia Edmunda Solaka, pochodzącego z Biadolin Radłowskich, który ratował żołnierzy polskich, koalicjantów oraz Afgańczyków. Dziś jest w rezerwie wojskowej i pracuje w opiece długoterminowej.
„11 września 2001 roku był normalnym dniem mojej służby w wojsku. W tym dniu zabezpieczałem jako ratownik popołudniowe strzelanie, więc przyszedłem do jednostki na 13.00. Miałem chwilę czasu do wyjazdu, więc poszedłem na siłownie, sprawdzałem jakieś dokumenty, kiedy kolega powiedział, że w Stanach Zjednoczonych coś się wydarzyło - samoloty spadły na wieżowce. W ambulatorium miałem telewizor. Szef poprosił, żeby postawić go na stoliku w pokoju socjalnym. To, co zobaczyliśmy na ekranie wprawiło nas w zdumienie i przerażenie. Myśleliśmy, że to żart, podobny do tego, który miał miejsce w USA w 1939 roku, kiedy to radio nadało audycję Wojna Światów, lub coś w stylu prima aprilis, tylko, że miesiące się nie zgadzały, albo my o czymś nie wiedzieliśmy. Kiedy inne agencje informacyjne również doniosły o zamachu w USA, wiedzieliśmy, że to prawda. Pomyśleliśmy o ludziach, którzy byli w tych samolotach i wiedzieli, że zginą. Myśleliśmy o ludziach, którzy byli w płonących budynkach i wyskakiwali z okien. Zastanawialiśmy się, jak takie mocarstwo jakim są Stany Zjednoczone, mogły dopuścić do takich wydarzeń. Pełni wrażeń pojechaliśmy na strzelanie. Pomyślałem sobie czy będzie ogłoszony alarm. Po kilkudziesięciu minutach dotarła wiadomość o ogłoszeniu alarmu. Wróciliśmy do jednostki. Jako pielęgniarz anestezjologii i intensywnej opieki oraz technik perfuzji pozaustrojowej oddziału kardiochirurgii dostałem rozkaz spakowania się i czekanie w gotowości na wyjazd. Szef nie powiedział mi gdzie, ale domyślaliśmy się, że może to być Afganistan. Jeszcze tego samego dnia wieczorem zaczęliśmy z kolegą lekarzem pakować się i pisać listę potrzebnych leków i sprzętu na wyjazd. Obawialiśmy się mroźnej zimy i wiatrów, zaczęliśmy za własne pieniądze kupować potrzebny ekwipunek do przetrwania tego okresu. Za kilka dni dowiedzieliśmy się, że polecimy rzeczywiście do Afganistanu. Powiadomiłem o tym moją narzeczoną, z którą w czerwcu 2002 roku miałem brać ślub. Miałem już zarezerwowaną
Główny deptak w stolicy prowincji
arch. Edmunda Solaka
restaurację. Wolałem pojechać pierwszy z medyków na misję i mieć później czas dla rodziny. Przed wyjazdem postanowiłem przystąpić do spowiedzi generalnej. Jak powiedziałem księdzu, że to spowiedź przed misją w Afganistanie, był mocno zdziwiony. Porządkowałem różne kwestie. Miałem silną wolę przeżycia, ale należało zrobić porządek w dokumentach i uregulować sprawy w banku i samochodu - na wypadek, gdyby było inaczej. Kiedy na kursie z anestezjologii pani prowadząca wykład z etyki spytała kto jest gotowy na śmierć, podniosłem rękę. Wywołało to konsternację. Powiedziałem, że jestem żołnierzem i jeżdżę na misję i wolę być przygotowany na taką ewentualność. Ponieważ byliśmy w tracie przygotowań do wyjazdu nie mogłem pojechać do domu. Okazja nadarzyła się na wybory parlamentarne. Potem przyjechałem do domu na święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok. Okazało się, że jednak nie polecę, zabezpieczenie medyczne już było na miejscu.
11 września 2008 roku spędziłem na misji w Afganistanie. Kilka razy mieliśmy alarmy przeciwrakietowe. Talibowie na te okazję „przygotowali” kilka zamachów i ataków rakietowych. Rannych zostało kilka osób. W 2011 roku znów byłem na misji w Afganistanie w Gazni. Osama Bin Laden już nie żył. Ataków rakietowych było mniej. Przed 10 rocznicą Talibowie przygotowali też kilka zamachów. Drugi pamiętam szczególnie. Podczas jednego z nich miałem służbę w zespole MEDEVAC, pod dowództwem amerykanów. Po ogłoszeniu alarmu i trzykrotnym wezwaniu MEDEVAC, około 3 nad ranem, pobiegłem na helipad, gdzie śmigła naszych Black Hawk-ów już się kręciły. Amerykański medyk, kolega powiedział mi, że zginęło 31 amerykańskich specjalistów. Szybko ubrałem kamizelkę kuloodporną, hełm, sprawdziłem gogle i radiostację. Zapiąłem się na siedzeniu i czekałem na start. Ponieważ nikt nie przeżył - nasz wylot odwołano.
10 września też miałem służbę w zespole MEDEVAC. Niedaleko naszej bazy, Talibowie postawili koło muru samochód tzw. gruszkę. Była to pułapka, wypełniona 9 tonami trotylu. Po odpaleniu fala uderzeniowa przeszła przez bazę, powodując zniszczenia i liczne urazy. Zginęły 2 osoby, a 100 było poszkodowanych.
11 września miałem służbę. Około 6 rano kiedy wyszedłem z biura popatrzeć na wschodzące słońce usłyszałem, że gdzieś spadła rakieta, musiała upaść przed bazą, gdyż nie było alarmu. Za pół godziny kolejna, na szczęście nie wpadła na teren bazy. Pomyślałem o ofiarach sprzed 10 lat oraz o żołnierzach, którzy tak jak ja byli postawieni w stan gotowości. Na niedzielnej Mszy te wydarzenia dały mi dużo myślenia. Cieszyłem się, że żyje i wiedziałem, że wrócę do domu. Teraz kiedy jestem w rezerwie, widzę jak ataki 11 września zmieniły
Pomoc miesjcowym ludziom
arch. Edmunda Solaka
świat,
Ambulatorium na stepie afgańskim
arch. Edmunda Solaka
ludzi i mnie.”