Ci, którzy wiele mówią pokazują czasem, że nie mają nic do powiedzenia.
Historia mogła zdarzyć się na Pomorzu, w centralnej Polsce bądź na Podhalu. Zdarza się – to już wiem z autopsji – w kościołach naszej diecezji. Bywam w wielu. Nie zliczę ile razy słyszałem wyrażoną z ambony radość z faktu, że schola parafialna czy chór z sąsiedniej miejscowości swoim śpiewem, poczet sztandarowy obecnością, a ksiądz prałat, dziekan czy pan poseł swoją obecnością, ubogacił liturgię. Kiedy to słyszę, wiem, że jest wręcz odwrotnie. Biednie.
Wiadomo, że „ubogacanie” to słowo-wytrych ze skarbczyka kościelno-liturgicznej nowomowy. Jedno z wielu. Może dlatego należy się go wystrzegać na wszelkie możliwe sposoby, bo choć nadużywane bywa w wielu okolicznościach, przy okazji liturgicznej nader jest drażniące. Wystarczy chwilę pomyśleć - osoby z dyplomem teologa powiedzą to po sekundzie, wyrwani ze snu o trzeciej w nocy – a uświadomimy sobie, że Eucharystia jest – jak mówi Sobór - „źródłem i szczytem całego życia chrześcijańskiego”. Jest zatem tak bogata, że ubogacić się jej po prostu nie da. Nie zmieni tego czterogłosowy chór czy prałacka sutanna. Jeżeli jednak ktoś upiera się konsekwentnie przy tym, by Mszę św. czynić po swojemu „piękniejszą”, to o tym nie wie. Albo – co jest tak samo niewłaściwe – wie, ale bezrefleksyjnie powtarza „kwiatki” z kościelnego słownika i zamiast chwalić Boga, celebruje ludzką próżność.