W swoim życiu wyrzeźbił ich ponad 100, ale tylko jeden z nich uratował mu życie.
Jadąc z Podegrodzia w kierunku Przyszowej nie sposób minąć obojętnie miejscowości Rogi, a w niej domu Józefa i Wiesławy Lizoniów. Wysoka, piętrowa budowla tonie w rzeźbach, które wiszą na wszystkich ścianach, stoją przed i za domem.
Józef Lizoń rzeźbi już od 11 roku życia. W jego domu pośród setek rzeźb uwagę przykuwają figury Ukrzyżowanego. Jedne tradycyjne – Pan Jezus już umarł i Jego ciało statycznie zwisa z drzewa krzyża. Inne ekspresyjne, powyginane, zdeformowane, ujęte w perspektywicznym skrócie.
– Bywa, że drzewo, które znajdę, podpowiada, jak pokazać Jezusa. Czasem od głównej gałęzi odrastają w bok mniejsze, które pod dłutem przemieniają się w ramiona Chrystusa. Chcę pokazywać, że Ukrzyżowany pochyla się nad człowiekiem, jakby chciał go przytulić, podnieść, pocieszyć. W swoim życiu wykonałem ponad 100 krzyży – wyjaśnia pan Józef.
Jednego razu rzeźbiarz został poproszony o wykonanie krucyfiksu do kościoła w Podegrodziu. – Jakoś tak się do tego krzyża przywiązał, że z początku nie chciał go nawet oddać – wspomina pani Wiesława, żona rzeźbiarza. Kobieta przekonała jednak męża, że jak obiecał, to musi być słowny. Więc krzyż powędrował do Podegrodzia. Nikt nie przypuszczał, że będzie się do niego pielgrzymować.
– Było to w 1982 roku. Pewnego dnia żona poszła z najstarszą córką do Przyszowej, a ja zostałem z dwójką młodszych dzieci. Postanowiliśmy pójść na grzyby i niedaleko domu znaleźliśmy gołąbka… Upiekliśmy go i podzieliliśmy na trzy części. Zjadłem ja i dzieci – wspomina pan Józef.
Niestety, gołąbka okazała się muchomorem sromotnikowym. Dzieci z silnym zatruciem odwieziono do szpitala w Prokocimiu, pana Józefa do Nowego Sącza.
– Nie wiedziałam, co robić, jeść nie mogłam… Nikt mi nie dawał nadziei. Chodziłam piechotą do Podegrodzia, żeby modlić się pod krzyżem, co go mąż wyrzeźbił. Kiedy dzieci były nieprzytomne, poprosiłam lekarza, żeby pielęgniarka choć zwilżyła im usta wodą z cudownego źródełka z sanktuarium Matki Bożej Bolesnej z Czarnego Potoku – opowiada pani Wiesława.
I stał się cud. Wszyscy przeżyli. – Ale ja, kiedy wróciłem ze szpitala, długo byłem bardzo słaby, nie wiedziałem, czy sobie dam radę z utrzymaniem rodziny. Przeżyłem nawet załamanie nerwowe. Chodziłem bez celu po lasach szukając jakiejś odpowiedzi na mój smutek i bezradność. I raz stanąłem pod ogromnym dębem, co się dwoma konarami schylał ku ziemi. I zobaczyłem Jezusa, jak chce mnie przygarnąć, pocieszyć. To doświadczenie zmieniło moje życie – mówi pan Józef.
Postanowił z owego dęba wyrzeźbić Ukrzyżowanego ze swojej wizji. Wykupił drzewo, ale po ścięciu okazało się, że żadna koparka go nie podźwignie. Dąb miał 170 cm w obwodzie. Pan Józef przez rok chodził i rzeźbił postać Jezusa w lesie, aż dało się figurę zwieźć na dół i dokończyć dzieła.
– Krzyż ma wysokość 7 m, a figura 5. Idea tego przedstawienia jest taka. Przez 2 tys. lat ludzie modlili się do Jezusa przybitego do krzyża przyciągając Go niejako do siebie. Siła tej modlitwy była tak wielka, że drzewo krzyża aż się wygięło, zaś Pan Jezus pochylił się nad ludźmi. Teraz szukam dla rzeźby godnego miejsca, bo niszczeje na zewnątrz. Moim marzeniem jest, żeby krzyż znalazł się w Krakowie na Światowych Dniach Młodzieży, ale nie mam możliwości, by to zrealizować. Może ktoś pomoże, zainteresuje się… – zastanawia się pan Józef.