Gdzie jak gdzie, ale demokracja w Kościele tarnowskim ma się zupełnie nieźle.
Niedawno w parafiach diecezji tarnowskiej odbyły się wybory do rad duszpasterskich. Spośród głoszonych kandydatów wyłoniono członków rad z wyboru. Poza nimi do rad wchodzą członkowie z urzędu i nominacji. Rozpoczynają pięcioletnią kadencję. Lektura ogłoszeń parafialnych po wyborach, które odbyły się 15 października napawa zaskakującym optymizmem.
Zwłaszcza, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że są ludzie, którzy narzekają na rady parafialne, głównie zarzucając im pełnienie funkcji listka figowego decyzji podejmowanych jednoosobowo przez proboszcza. Pewnie są takie przypadki. Znamy też wiele innych, kiedy to powodowani odpowiedzialnością i troską świeccy członkowie rady mają odwagę mówić szczerze, argumentować, tłumaczyć i w efekcie zmieniać „gotowe” rozwiązanie proponowane przez proboszcza. Dzieje się to w sytuacji, kiedy do rady wchodzą ludzie mający świadomość tego, że ostatecznie decyzja należy do księdza, ale zarazem nie reprezentujący 24 godziny na dobę mentalności klakiera.
Dlatego optymistycznie wyglądają informacje spływające z parafii dotyczące wyborów. W Borzęcinie Górnym w wyborach wzięło udział np. 20 % uczestniczących w niedzielnych Mszach świętych. W paru parafiach liczących po kilka tysięcy wiernych informowano, że w wyborach oddano 600 czy 800 głosów. To dużo, nawet bardzo dużo. Przecież liczba dominicantes spada, więc realna frekwencja wyborcza w wielu wspólnotach była wysoka. Czy jeśli ludzie nie wierzą w sens wyborów to biorą w nich udział? No może poza Belgią czy inną Wenezuelą, gdzie za brak udziału w wyborach grozi grzywna lub areszt. W Kościele udział w wyborach może być świadectwem moralnej odpowiedzialności za parafię. Ja jednak sądzę, że wielu ludzi zaczyna po prostu wierzyć, że we wspólnocie wierzących ich głos się po prostu liczy.