Dziś wspomnienie św. Urszuli Ledóchowskiej, która ma niemały wkład w odzyskaniu przez nasz kraj niepodległości.
Urodziła się w Austrii 17 kwietnia 1865 roku. Po matce odziedziczyła mieszankę krwi szwajcarsko-niemiecko-rosyjskiej, po ojcu krew polską. Gorące dla Polski było też jej serce. Dowiodła tego najmocniej podczas przymusowej emigracji do Skandynawii, którą rozpoczęła w 1914, ale i potem, kiedy będąc już w "wolnej, zmartwychwstałej Polsce", przekonywała kobiety, że przyszłość narodu nie tyle w rękach polityków, ile w rękach matek spoczywa.
Serce po ojcu
Święta s. Urszula Ledóchowska, a właściwie Julia Maria Halka-Ledóchowska z Leduchowa herbu Szaława, była jedną z dziewięciorga dzieci Antoniego Augusta Ledóchowskiego, rotmistrza huzarów i szambelana cesarskiego, wnuczką gen. Ignacego Ledóchowskiego, siostrą bł. Marii Teresy i Włodzimierza - przełożonego generalnego jezuitów. Długo tak można by wyliczać jej szlacheckie koligacje, które łączyły ją chociażby i z prymasem Polski kard. Mieczysławem Ledóchowskim.
Polski uczyła się od swego ojca, a doświadczyć jej mogła, kiedy mając 18 lat, wraz z rodzicami i rodzeństwem zamieszkała w Lipnicy Murowanej. Ojciec tęsknił za polskością i chciał, by jego dzieci wychowywały się w jej atmosferze. Trzy lata później wstąpiła do klasztoru urszulanek w Krakowie, którego później została przełożoną. W 1907 roku z dwiema siostrami wyjechała do Petersburga, by tam za zgodą papieża w konspiracji i świeckim stroju prowadzić działalność. W 1914 roku otrzymała od władz carskich nakaz opuszczenia Rosji. Jako miejsce emigracji wybrała Szwecję. W zaledwie 11 miesięcy nauczyła się szwedzkiego, nawiązując pierwsze znajomości wśród tamtejszej inteligencji. Wykorzystała ten czas na oddanie się polskiej sprawie.
Jałmużnica i Nobel
W marcu 1915 roku podjęła współpracę z Generalnym Komitetem Pomocy Ofiarom Wojny w Polsce, założonym m.in. przez Henryka Sienkiewicza w szwajcarskim Vevey. Od kwietnia do grudnia w Szwecji, Danii i Norwegi wygłosiła ok. 80 konferencji w sześciu językach: francuskim, niemieckim, angielskim, szwedzkim, duńskim i norweskim, których celem były zbiórki funduszy dla cierpiących z powodu wojny, ale też zjednywanie przychylności opinii publicznej dla kwestii niepodległości Polski. Szeroko opisywano w tamtejszej prasie tę jej działalność, a ona sama cieszyła się, relacjonując w sprawozdaniach: "Publiczność dystyngowana. Ofiarność wielka. Recenzje wspaniałe". Serce się jej radowało, kiedy po jednym z odczytów w Szwecji ludzie krzyczeli: "Niech żyje Polska!". Po jej konferencjach lokalne komitety pomocy Polsce powstawały w tych krajach jak grzyby po deszczu. Zdobywała skandynawskie serca i grosz dla Polski. W kwietniu 1916 roku z Danii do Krakowa i Warszawy dotarło 14 wagonów mleka skondensowanego i mąki. "Nie straciliśmy nadziei. Bóg nas uczynił narodem i narodem zostaniemy – przekonywała Ledóchowska publiczność podczas jednego z takich spotkań. – Poślijcie nas do miast amerykańskich lub na pustynię Sahary, a przekonacie się, że zawsze będziemy kochać Polskę, pełni otuchy, że idziemy na spotkanie wolności". A zaraz potem: "W imię zamiłowania Bożego pomóżcie jałmużnicy, proszącej za Polską". Wszyscy dziwili się, że w tak krótkim czasie była w stanie opanować języki skandynawskie i w nich tak z serca przemawiać, że aż słuchaczom zły cisnęły się do oczu. "Pytają, skąd ja to umiem – pisała do brata Włodzimierza – a ja wszystkim mówię, że to Bóg chce, bym Polsce pomagała".
W celu promocji kultury i historii polskiej w Skandynawii jej staraniem w 1917 roku w Sztokholmie wydana została "Polonica" – książka, w której zamieszczone zostały rozprawy cenionych duńskich, szwedzkich i norweskich autorów m.in. o Matejce, Chopinie, Kościuszce, królowej Jadwidze, powstaniu styczniowym, Mickiewiczu. Jedna z rozpraw opisywała "Chłopów" Reymonta i zdaniem badaczy, artykuł ten przyczynił się do sławy polskiego pisarza w Szwecji i przyznaniu mu 7 lat później Nagrody Nobla.
Po "zmartwychwstaniu"
Będąc już w wolnej, "zmartwychwstałej" – jak mówiła – Polsce, zajęła się dokładaniem cegiełek w odbudowie kraju, uważając, że „Polak z natury jest bohaterem, ale bohaterem lubującym się w rozgłosie, sławie. (...) A tu trzeba cichej pracy”. "Wiemy, że przyszłość narodu nie tyle w rękach naszych polityków, ile w ręku matek spoczywa. Na kolanach świętej matki wychowują się świętobliwi kapłani, dzielni urzędnicy państwowi, bohaterscy obrońcy Ojczyzny" – mówiła w 1926 roku. Szukała wśród młodych dziewcząt "ideowych pomocnic", które poświęciłyby rok, dwa lub trzy ze swego życia na pracę w ochronkach i szkołach prowadzonych przez urszulanki, dając początek wolontariatu. "Nauczą się systematyczności, porządku, punktualności (...). A w dodatku, (...) jestem gotowa męża dla nich szukać" -obiecywała, żeby ktoś nie pomyślał, że w ten sposób chce łapać powołania zakonne. Pomysłowości towarzyszyła niesamowita energia, którą porywała innych do współpracy.
O tym, jak wiele i dziś Polacy i Europejczycy mogliby się od Urszuli Ledóchowskiej nauczyć, można wyczytać z jej biografii opisanej przez specjalistkę od historii szarych urszulanek s. Małgorzatę Krupecką USJK.
Powyższy artykuł ukazał się w papierowym wydaniu tarnowskiego dodatku do "Gościa Niedzielnego" nr 15/2018. Zachęcamy także do śledzenia naszego cyklu "Drogi do niepodległości", który prezentujemy od numeru 20 i tworzymy wraz z historykiem ks. Krzysztofem Kamieńskim, dyrektorem Archiwum Diecezjalnego w Tarnowie. Pokazuje od wkład Kościoła w odzyskanie przez Polskę wolności.