12 grudnia odbył się czwarty przystanek filipińskiej pielgrzymki do siedmiu klasztorów żeńskich.
Tym razem pielgrzymka miała nietypowy charakter. Przy jej okazji księża filipini zorganizowali zbiórkę mleka w proszku dla dzieci, które mieszkają w Diecezjalnym Domu Samotnej Matki przy ul. Mościckiego. Od 36 lat prowadzą go Siostry Urszulanki Serca Jezusa Konającego.
Spotkanie z siostrami odbyło się nie w domu, w którym jest zbyt mało miejsca na przyjęcie setki pielgrzymów, a poza tym dzieciaki o tej porze śpią, ale w auli św. Filipa przy kościele xx. filipinów. Z około 100 paczek mleka w proszku ofiarowanych przez ludzi, którzy odpowiedzieli na apel filipinów, powstała pięknie prezentująca się NAN-o-choinka.
NANochoinka - dar dla dzieci z Domu Samotnej Matki. Beata Malec-Suwara /Foto GośćZa ten dar dziękowała s. Monika Ostaszewska, która od 11 lat opiekuje się domem. Jak zaznaczyła, to nie pierwsza akcja zorganizowana przez księży filipinów na rzecz Domu Samotnej Matki. Z okazji urodzin św. Filipa Neri, księża ogłosili zbiórkę pieluch. - To przedziwne, ale od tej pory nigdy nam ich nie brakuje - mówiła s. Monika.
Diecezjalnym Domem Samotnej Matki zajmują się dwie siostry urszulanki. Oprócz s. Moniki jest s. Maria, która opowiedziała pielgrzymom o zgromadzeniu, które w 2020 roku będzie świętować 100. rocznicę powstania, i jego założycielce św. Urszuli Ledóchowskiej, która jest związana z pobliską Lipnicą.
O swojej posłudze w Domu Samotnej Matki opowiadały s. Monika i s. Maria. Beata Malec-Suwara /Foto GośćW wiele pełnionych przez urszulanki szare posług wychowawczych wpisuje się Diecezjalny Dom Samotnej Matki przy ul. Mościckiego w Tarnowie. Nie ma na nim żadnej tabliczki identyfikującej, wygląda jak każdy inny, w sąsiedztwie mieszkają zwyczajne rodziny.
- Wielu osobom jest nieznany, a kryje w sobie wiele tajemnic, wylanych łez, smutku, buntu, cierpienia, gdzie później rodzi się przebaczenie i nadzieja. W normalnej rodzinie wieść o narodzinach dziecka jest radością, a w przypadku dziewcząt, które do nas trafiają, często jest to niewiadoma, ból, rozczarowanie, bo z powodu spodziewanego dziecka zostały odrzucone przez najbliższych i tych, w których pokładały nadzieję. Piękne jest to, że chcą ratować życie, które w nich jest, zawsze im mówię, że ratują dzięki temu nie tylko dziecko, ale i siebie, nawet jeśli zdarza się, że zostawiają dzieci do adopcji, nie mając wsparcia w swojej rodzinie – opowiada s. Monika Ostaszewska.
W tym domu urodziło się ok. 600 dzieci. Życie wielu z nich było zagrożone aborcją, choć historia każdej z dziewcząt, które tu trafiły, jest inna. Każda przepełniona bólem, rozczarowaniem, smutkiem, cierpieniem z powodu odrzucenia. Czasem same przekonane o tym, że rodzina je "zabije", zaszyły się tu, czekając na narodziny maleństwa.
Dom jest nieduży. Jest w nim kaplica, która sąsiaduje z pokojami dziewcząt. Nikt tak nie mieszka po sąsiedzku z Panem Jezusem, tylko one. Kiedy siostry się modlą, słyszą kwilenie dzieci i mamy, jak do nich mówią. Tu wiele dzieci także zostało ochrzczonych. Nierzadko zdarza się, że ich chrzestną jest s. Monika. W tym roku do Pierwszej Komunii św. przystąpi jej trzech chrześniaków.
Dom nie jest wspierany przez państwowe dotacje. Utrzymuje się ze składki zbieranej w czasie Pasterki w kościołach diecezji tarnowskiej i z dobroci ludzi, którzy pomagają przy wielu jeszcze innych okazjach. - Przez 11 lat nie kupiłyśmy ani jednej zabawki, przynoszą je ludzie. Często są to również kosmetyki, środki higieniczne, pieluchy, ubrania. Wszystkim tym dzielimy się także z mamami, które już opuściły nasz dom, ale potrzebują nadal wsparcia - mówi s. Monika.
Dla dziewcząt, które chcą pomocy i zmiany w swoim życiu, siostry robią bardzo wiele, nawet, kiedy te już nie mieszkają w domu. Pomagają im w skończeniu szkoły, studiów, w opiece nad dziećmi, zapraszają je na obiady albo przygotowują je im na wynos. Najwięcej dzieci, i nie tylko noworodków, jest tu w weekendy i w wakacje. Dzieci lgną do sióstr, jakby wyczuwały, kto je przyjął, nie odrzucił, ale dał szansę na życie.
- Najsmutniejsze dla mnie są sytuacje, kiedy dziewczęta rodzą, a w szpitalu nikt z rodziny je nie odwiedzi. Obok przy łóżkach są ojcowie, babcie, dziadkowie, a tu jesteśmy tylko my, siostry. Nikt tym dzieckiem się nie cieszy oprócz nas. Dla tych dziewcząt to musi być bardzo przykre i bolesne - zauważa s. Monika.
Jeśli to tylko możliwe siostry dbają o relacje dziewcząt z najbliższymi, wiedząc jak to bardzo ważne. Zdarza się, że złość na córkę wraz z narodzinami wnuka czy wnuczki mija, a wdzięczność dziadków wobec sióstr, które dały schronienie im bliskim, potrafi trwać długo i okazywana jest przy okazji każdej wizyty w Tarnowie w postaci wiejskich jajek. Oczywiście nie zawsze historie dziewcząt tak się kończą, ale siostry pokazują dziewczętom i uczą je, że mogą. Muszą jednak pozwolić sobie pomóc i chcieć zmiany.