- Wszyscy myśleliśmy, że jak dzieciom damy katechezę, to im damy wiarę. A to nie jest tak - mówi Jan Kiełbasa, ojciec trzech synów.
Grudzień poświęcony jest w refleksji synodalnej zatrzymaniu się nad potrzebą i sensem tzw. katechezy rodzinnej.
Przeczytajcie co mówi o niej Jan Kiełbasa, ojciec trzech synów w wieku 19, 15 i 8 lat, członek wspólnoty Szkoła Nowej Ewangelizacji z Tarnowa:
Mam wrażenie, że w katechezie uczymy prawa, doktryny, nauczamy, a mówimy to bardzo często do ludzi, którzy nie mają relacji z Jezusem. Mówimy, a w każdym razie taki przekaz też da się zauważyć, że wystarczy raz w roku do spowiedzi, że zmówisz modlitwę, wypełnisz przepis i będziesz zbawiony. A ja się zawsze zastanawiam gdzie tu jest miejsce na relację z Jezusem? Trzeba zadać pytanie, dlaczego wielu ludzi, również młodych, nie ma żywej relacji z Bogiem. Myślę, że kluczem odpowiedzi jest stan przekazywania wiary w rodzinie. Nie używałbym tu słowa „katecheza” rodzinna, bo katecheza rodzi skojarzenie z lekcją religii, a ten przekaz wiary w rodzinie niewiele powinien mieć wspólnego z lekcją.
Zawsze w naszych z Anią, moją żoną, relacjach z dziećmi, trzema synami, stawialiśmy sprawy jasno. Kiedy chcieliśmy ich zabrać do kościoła, to tłumaczyliśmy, że jesteśmy twoimi rodzicami, chcemy przekazać ci najlepszą część naszego życia. W tej części, chcemy ci też pokazać naszą relację z Bogiem. Tego, że zapraszamy cię na spotkanie z Jezusem na Eucharystii nie traktuj jako obowiązek, przymus, choć wierzymy, że takim może ci się wydawać. Dla nas to jest coś najpiękniejszego, co chcemy ci pokazać.
Tak robiliśmy i sobie myślę, że rodzice, jeśli chcą przekazać sferę duchową dziecku, to nie bardzo mogą zaczynać od katechezy, od tego, że postanowią sobie, że w czwartki będą uczyć katechizmu, a w piątki nowych modlitw. Raczej trzeba pokazać, jak ty mamo, tato przeżywasz swoją relację z Bogiem, daj to dziecku zauważyć, i nie zmuszaj do naśladowania, bo każdy ma swoją ścieżkę, ale daj przestrzeń, by dziecko przy tobie wydeptało sobie swoją drogę do Boga. Dzieci, moi synowie też, po prostu przy rodzicach wzrastali.
Moim, naszym zadaniem było dać im podstawę. Żeby oni zobaczyli, moją wiarę nie w tym, że co chwilę lecę do kościoła, tylko w tym, że kiedy dziecko płacze, to jest obok tato, który przytuli, pocieszy, pomoże. W tym wszystkim próbowałem pokazywać, że jestem takim tatą, na którego mam nadzieję mogli i mogą liczyć dlatego, bo mam wiarę w Boga, który jest tatą doskonałym. Skoro więc ten ziemski próbuje dać radę i kocha, to o ileż bardziej Bóg się o nas stara i darzy nas miłością. Ja wiem, że to jest trudne. Sam tego doświadczam, bo moi chłopcy są normalnymi dziećmi, sprzeczają się, wkurzają, reagują emocjonalnie. Ja sam też się potykam, ale bez względu na wszystko uważam, że otoczenie miłością i pozostawienie wolności jest kluczem.
Nigdy nie uczyliśmy modlitw naszych chłopaków. Po prostu modliliśmy się. Nasze dzieci z nami. Kidy nie chciał się któryś modlić, to się nie modlił. Bez musu. Przychodził na modlitwę za chwilę, albo za dwa dni. Ania, moja żona, od 5 lat codziennie czyta jeden rozdział Słowa Bożego. Sam jestem pod wrażeniem. Chłopaki też to widzą. Kiedy byli mniejsi czytaliśmy historie biblijne, ale nigdy stawialiśmy sprawy, że „muszą to czytać”. Czytaliśmy bo zachęcaliśmy, bo chcieli. Praktykujemy modlitwę przed posiłkiem. Ona w życiu naszej rodziny jest na takim etapie, że bez względu na to, kto przyjdzie, to chwytamy się za ręce i modlimy. Przychodzi kolega, koleżanka, ktoś znajomy, czy nawet ktoś, kto jest u nas w domu pierwszy raz, to siadamy razem do stołu i chłopaki nie mają z tym żadnego problemu.
Miewam rozmowy ze znajomymi. Czasem skarżą się, że dziecko powiedziało, że nie będzie chodziło do kościoła. Zawsze mówię: „Spokojnie. Daj mu prawo do tego”. To jego wybór, wybór nastolatka. Sam, gdybym miał teraz 15 czy 16 lat miałbym pewnie mnóstwo wątpliwości patrząc na Kościół. Ja wierzę jednak w to, że jeśli przynieśliśmy kiedyś dzieci do chrztu, to nie zostajemy sami z wychowaniem naszych dzieci. Jeśli wiara jest łaską, którą otrzymują dzieci przy chrzcie, to kiedyś ta droga do Boga się ułoży. To dziecko, które dziś odsuwa się od Kościoła, może kiedyś znajdzie drogę powrotną w relacji z inną osobą, z kimś kto zawróci mu w głowie, i dzięki niemu zobaczy, że on inaczej żyje niż koledzy i koleżanki.
Przypominam sobie często postać św. Moniki i św. Augustyna. Matki i syna. On przez wiele lat prowadził rozwiązłe życie, hedonistyczne, potem związał się z jakąś sektą, a to wszystko nie podobało się jego matce, chrześcijance. Myślę, że kiedy przychodził to zawsze miał od niej dwie rzeczy: słowo „Nie akceptuję tego co robisz, ale cię bardzo kocham” i talerz gorącej strawy. Może to powinna być nasza historia, współczesnych rodziców, szczególnie w tej chwili, kiedy mamy nasilony bunt nastolatków?