Paweł Łoch z Dębicy, o którym piszemy w najnowszym numerze "Gościa Tarnowskiego", podsumowuje swój 16-miesięczny wolontariat w Domu Serca w Senegalu.
Dębiczanin powrócił z wolontariatu w styczniu 2021 roku po 16 miesiącach pobytu w Domu Serca w stolicy Senegalu.
W liście podsumowującym swoją obecność wśród Senegalczyków podkreśla, że nauczył się żyć chwilą i oddawać ją Bogu, który najlepiej wie, jak ją spożytkować.Docenił też wartość wspólnoty, która nie musi być bezkonfliktowa, ale za to pełna miłości i przebaczenia. W Domu Serca otrzymał też lekcję patrzenia na człowieka i nie oceniania go, ale towarzyszenia mu, wspomagania i dowartościowania. Cały list publikujemy poniżej:
Chciałbym Wam w tym liście opisać, co dała mi ta misja. W tym ostatnim miesiącu pojechałem na 5-dniową pustynię. Zwykle wyjeżdżamy raz na miesiąc na 2 dni, ale z racji tego, że był to dla mnie okres podsumowania misji, dostałem trochę więcej czasu. Pustynia jest to coś wspólnego dla wszystkich Domów Serca. To czas, w którym jedziemy zwykle, przynajmniej w Senegalu, do jakichś zakonników i mamy okazję, żeby pomodlić się trochę więcej, zaznać ciszy, spokoju, samotności. Na tę pustynię dostałem wykład o tym, jak powinniśmy szukać powołania (nie powołania do stanu duchownego, ale każdej możliwej drogi). Tak więc, oprócz tego, co zaczerpnąłem z misji, napiszę Wam również o tym, co wydaje mi się ciekawe z tego, co tam usłyszałem.
Pierwsza rzecz, którą mówię każdemu, kto pyta mnie, co wyciągam z tej misji, to wartość dawania siebie. Przed tym wyjazdem tego nie dostrzegałem, bardziej myślałem, czy coś mnie spełnia, daje satysfakcję, poczucie sensu. A teraz widzę, że ten sens jest tak łatwo osiągalny. Wystarczy znaleźć miejsce, gdzie możemy się dawać i zacząć robić coś dla innych, najlepiej byłoby to robić z miłości do nich. I podobno tak też powinniśmy szukać naszego powołania. A dokładniej miejsca, do którego jesteśmy powołani, żeby tam się dawać. I co za tym idzie, w czasie tej misji odkryłem, że takie małe czynności, jak ugotowanie obiadu, pozamiatanie podłogi czy umycie naczyń, nie są tylko kolejnymi, nużącymi rzeczami do zrobienia, które zabierają cenny czas, ale kiedy robi się to dla innych, zmienia się perspektywa i można z tego czerpać nawet jakieś poczucie sensu. W ten sposób nawet 10-dniowa kwarantanna nie jest dla mnie straconym czasem, ale okazją do bycia dla mojej rodziny i wspomagania ich w codzienności.
To, czego na pewno uczy Senegal i życie w Domu Serca, to życie w codzienności, gdzie przyszłość nie jest z góry określona, przewidywalna, ale raczej gdzie trzeba często żyć z dnia na dzień i być bardzo otwartym na to, co i kogo przynosi nasze dzisiaj. Już po przyjeździe z misji poznałem postać świętej Teresy z Lisieux, która mówi, że trzeba żyć w chwili obecnej, bez robienia jakichś wielkich planów na przyszłość i tak naprawdę liczy się tylko to, ile miłości okazujemy w każdej czynności. I wydaje mi się, że to właśnie jest sedno naszej misji. Zwłaszcza, że w Senegalu nasz plan dnia jest często określany przez ludzi, którzy mogą odwiedzić nasz dom tak naprawdę w każdej chwili czy przez osoby, które spotykamy na ulicy, które do nas dzwonią i mówią, że przeżywają jakąś trudność albo po prostu, że już dawno ich nie odwiedzaliśmy i pytają, kiedy przyjdziemy. Myślę, że nauczyło mnie to dużo większej dyspozycyjności dla innych, mniejszego przywiązania do siebie oraz takiego zaufania, że Bóg mnie na pewno dokądś pośle i tam się mną zaopiekuje, ja potrzebuję powiedzieć tylko "tak". I tego też uczą Senegalczycy. Wiele razy, gdy prowadziliśmy trudne rozmowy o ich sytuacji życiowej, problemach i dochodziliśmy do punktu bez wyjścia, nadziei, oni mówili: "ale Bóg jest wielki" i rozchmurzali się, ufni, że Bóg się tym zajmie, niezależnie, czy wierzyli w Allaha czy Boga chrześcijańskiego.
Kolejną rzecz, którą uważam za bardzo ważne doświadczenie, to życie we wspólnocie. Być może ja podchodziłem do tego zbyt idealistycznie, być może wpływa na to fakt, że życie mojej rodziny nie było zbyt burzliwe. W każdym razie musiałem zderzyć z rzeczywistością te przekonania, które wyniosłem z domu i jak się okazało, zweryfikować ich prawdziwość. Nie zawsze było to łatwe i często wymagało dużo pokory, żeby przyznać, że może jednak nie mam racji, że może mój sposób patrzenia na daną sytuację nie jest najlepszy. Również liczba różnych narodowości w domu (w pewnym momencie nawet 8) nie ułatwiała naszego życia. Tak więc wizja bezkonfliktowej wspólnoty szybko upadła. I na końcu okazało się, że jedynym sposobem na wspólne życie jest próbować się kochać i jak najczęściej przebaczać. I w taki też sposób udawało się ratować relacje, które normalnie wydawałyby się już stracone.
Na koniec zostawiłem jedną rzecz, która mam nadzieję, że się zmieniła, ale to raczej Wy będziecie to weryfikować i pewnie wtedy się dowiem, czy rzeczywiście jakaś zmiana jest. Chodzi o sposób patrzenia na drugiego człowieka. To jest aspekt misji Domów Serca, który podoba mi się najbardziej. Już samo to, że wolontariusze dostają za wzór postępowania Maryję pod krzyżem, daje bardzo do myślenia. Kobietę, która może tylko patrzeć i towarzyszyć w cierpieniu tej osobie naprzeciwko, mimo że kocha ją bezgranicznie i oddałaby za nią życie. Ten przykład w jakiś sposób obrazuje naszą codzienność, bo w zderzeniu z problemami napotykanych ludzi pozostawało nam tylko towarzyszenie jako przyjaciele. Zwykle nie mieliśmy żadnej możliwości udzielenia im pomocy. Domy Serca uczą również patrzenia głębiej. Nie oceniamy ludzi na podstawie tego, że pracują na wysypisku, matki, że zaniedbuje swoje dzieci, mężczyzny, że zawsze spotykamy go pijanego, czy dziecka, że jedyne co robi, to pokazuje, jak bardzo niegrzeczne potrafi być. Sztuką jest zwykle zobaczenie czegoś więcej w takich osobach, ale może im to pomóc odkryć w sobie dobro, potencjał, którego często one same nie widzą. Dziecko, które widzi, że może uzyskać uwagę drugiej osoby, czułość nie tylko, gdy narozrabia, ale również tak darmowo, bez względu na to, co robi, kim jest. Nastolatek, któremu poprzez zaproszenie do wspólnej zabawy, pracy, gotowania, nauki pokazujemy, że naprawdę jest w stanie sobie z tym poradzić i może w siebie uwierzyć. Dorosły, który widzi, że nie określają go tylko łatki pracy, sytuacji rodzinnej czy miejsca zamieszkania, ale to, jakie jest jego serce. I jest to coś, czego będę się uczył do końca życia, ale mam nadzieję, że ta misja pozwoliła mi poczynić w tym jakiś postęp, a na pewno pokazała, jak to jest ważne.
Być może znalazłoby się jeszcze kilka rzeczy, które dała mi misja, niektóre pewnie będę odkrywał w najbliższym czasie, ale na tym dzisiaj skończę, a resztę będę Wam opowiadał przy okazji spotkań.
Końcówka misji była bardzo intensywna. Święta Bożego Narodzenia, które organizowaliśmy w taki sam sposób, jak w zeszłym roku, więc nie będę już tego opisywał, później tradycyjny wyjazd do wioski rodzinnej naszej Senegalki Ephiegenie, a po powrocie organizacja Sylwestra, który jak co roku spędziliśmy z dziećmi na naszym tarasie z muzyką, tańcami i, co najważniejsze dla nich, petardami. Nowością było to, że w tym roku to my z naszymi dorosłymi przyjaciółmi zrobiliśmy jasełka, a nie, jak zwykle bywało, dzieci. Było przy tym dużo śmiechu, ale również trochę stresu, bo wystawialiśmy je w języku wolof, z którym nie radzimy sobie tak dobrze, jak z francuskim. Ale ostatecznie wszystko się udało i dostaliśmy wielkie brawa od jak zwykle licznej publiczności. Oczywiście było też kilka uwag od dzieci, że one zagrały te role lepiej w zeszłych latach. Ostatnie dwa tygodnie były wypełnione po brzegi wizytami u przyjaciół, pożegnaniami i przygotowaniami do wyjazdu. Na końcu misji każdy wolontariusz ma również swoją mszę pożegnalną. Jest to msza dziękczynna za wszystko, co otrzymaliśmy w tym czasie i ze specjalnym błogosławieństwem na życie pomisyjne. Zwykle organizujemy ją na naszym tarasie i zapraszamy wszystkich znajomych, a po niej mamy mały poczęstunek dla gości. Tym razem przyjęcie nie trwało zbyt długo ze względu na godzinę policyjną, którą wprowadzono w Senegalu i chłód, który zaczął się właśnie tego dnia (tak, tak, zimno w Senegalu to jest 20°C, ale potrafi być bardzo uciążliwe, kiedy ma się tylko ubrania letnie i jest się przyzwyczajonym do dużo wyższych temperatur). Mimo to, był to piękny czas ostatnich pożegnań i dowiedzenia się, jak ważna była moja misja dla niektórych i jak bardzo ludzie doceniają to, co tutaj zrobiłem.
Kończąc, dziękuję Wam jeszcze raz za Wasze wsparcie. Gdyby nie ono, nie byłoby tego wszystkiego, co dała mi ta misja. Nawet nie jestem w stanie wyrazić, jak bardzo jestem wdzięczny. Mogę tylko obiecać, że dalej będę pamiętał o Was w moich modlitwach.