O wolontariacie w Bertoua, gdzie od lat pracuje tarnowska misjonarka Ewa Gawin, opowiada Renata Seroczyńska.
Renata Seroczyńska przez 47 dni była wolontariuszką w szkole dla niepełnosprawnych dzieci w Bertoua w Kamerunie.
Szkoła powstała dzięki Ewie Gawin, tarnowskiej świeckiej misjonarce. O swoich przeżyciach i doświadczeniach pracy z dziećmi opowiada w przesłanym liście:
Gościła mnie Ewa Gawin, misjonarka o wielkim sercu, której praca i wkład w rozwój Bertoua i Kamerunu jest nie do przecenienia, a jej współpraca z misjami rozrzuconymi po całym Kamerunie sprawia, że zasięg jej oddziaływania wykracza daleko poza miejsce jej zamieszkania.
Szkoła, którą Ewa powołała do życia dzięki jej inspiracji i funduszom przekazanym na ten cel przez kolędników misyjnych z diecezji tarnowskiej, z założenia miała służyć dzieciom głuchoniemym. Jednak pomoc i swoje miejsce znajdują tu wszystkie niepełnosprawne dzieci w promieniu wielu setek kilometrów. Miałam możliwość i przywilej pracować z dziećmi najbardziej upośledzonymi, zarówno fizycznie jak i mentalnie. Dzieci te, bez pomocy Ewy i szkoły, pozostawione w swoich domach, nie miałyby najmniejszych szans na jakąkolwiek dobrą przyszłość i godne życie. Praca z nimi uświadomiła mi, że one tak samo, jak każde inne dziecko na świecie, potrzebują uwagi i miłości oraz środków pozwalających na godne życie, oraz tak samo, jak każde inne dziecko, zasługują na to, by je otrzymać.
Jestem pod ogromnym wrażeniem tego, czego dokonała Ewa i pod jeszcze większym wrażeniem tego, że dzieło, które rozpoczęła, chociaż oddała do prowadzenia i zarządzania miejscowym siostrom zakonnym, wciąż rozwija, nieustannie myśli o potrzebach dzieci i reaguje na nie. Aktualnie najpilniejszą potrzebą jest wykończenie przedsięwzięcia sfinansowanego przez kolędników misyjnych diecezji tarnowskiej: budynku, w którym rehabilitowane są dzieci oraz wykończenie hali sportowo multimedialnej. Coraz bardziej widać, jak ważna i pilna jest budowa internatu.
Dzieci wciąż przybywa, jest to jedyna taka szkoła w promieniu wielu setek kilometrów, dzieci nie mają żadnych szans na dojazdy, nawet z pobliskich wsi jest to trudne, więc część klas tymczasowo dostosowano i przeznaczono na internat. Warunki, chociaż o niebo lepsze niż dzieci mają w domach, są jednak bardzo trudne.
W szkole kadra stara się pomóc tym dzieciom jak tylko to jest możliwe, przy skromnych (w porównaniu z Polską) środkach i możliwościach. Widziałam dzieci, których historię można by określić cudem! Na przykład dziewczynka wegetująca jak roślina, której rodzina nie wierzyła, że kiedykolwiek stanie na nogi czy powie słowo, po długiej i nieustannej rehabilitacji normalnie chodzi, uczy się dzięki ciężkiej i wytrwałej pracy personelu szkoły.
To był mój pierwszy wyjazd na wolontariat zagraniczny, pierwszy raz miałam możliwość obserwować z bliska pracę misjonarzy. Tego, jak wielki jest ich wkład w rozwój Kamerunu, zarówno duchowy jak i gospodarczy, nie da się opisać, to trzeba zobaczyć, aby docenić wagę ich dzieła.
W Kamerunie wiele jest rzeczy, które szokowały, które powodowały, że rodził się we mnie bunt, opór i niezgoda na otaczającą mnie rzeczywistość: bieda, głód, korupcja, kradzieże, agresja, alkohol, ale to tylko wskazuje, jak wiele jest jeszcze do zrobienia. Przypominało mi to trochę czasy komuny w Polsce, kiedy u nas również wszystkie te patologie występowały. Miejsca takie, jak stworzyła Ewa, oraz pozostałe placówki misyjne, jak przedszkola i szkoły, odgrywają ogromną rolę w wytyczaniu ścieżek rozwoju oraz kształtowaniu nowych pokoleń. Szpitale prowadzone przez siostry zakonne realnie ratują ludzkie istnienia, czasem niewielkim kosztem. Okazuje się, że w Kamerunie można uratować życie dziecka dając jego mamie równowartość naszych 3 zł na taksówkę (tj. motorek, który dowiezie ich do szpitala, nie istnieje tam bowiem komunikacja miejska).
Wolontariat w Kamerunie odsłonił mi zupełnie inny obraz pomagania. Tu każda złotówka nie dość, że może znacznie więcej niż w Polsce, to jest o wiele bardziej efektywnie wykorzystywana. To jest naprawdę realna, namacalna pomoc, często ratująca ludzkie życie. Mogłabym to porównać do sytuacji, w której wysyłając 10 zł do domu dziecka w Polsce zapewniamy mu pączka na deser, bo obiad ma zapewniony (reszta pieniędzy ginie w potężnej machinie pod pozorem kosztów), wysyłając te same pieniądze misjom w Kamerunie pozwalamy dziecku przeżyć nawet kilka dni. Dosłownie.
Ewa żyje bardzo skromnie, niemal wszystko, co otrzyma oddaje potrzebującym, codziennie przed i po jej pracy przychodzą do niej głodne dzieci. Widok dziecka, które przychodzi wieczorem z prośbą o kawałek chleba lub trochę ryżu, bo dziś jeszcze nie jadło, jak i reszta rodziny, która została w domu, przewartościowuje całe życie. Takie momenty pozostają w pamięci na zawsze.
Mówi się, że nie wolno dawać ryby, trzeba dać wędkę i nauczyć łowić, by realnie pomóc. Ewa daje wszystko. Daje wędkę, uczy jak łowić, ale gdy przyjdzie do niej głodna istota, to nie odsyła z wędką i instrukcją - oddaje własną ostatnią kromkę chleba.
Bardzo dużo rzeczy mnie zaskoczyło w Kamerunie, ale jedną z trudniejszych było zmierzenie się z… brakiem uśmiechu, szczególnie u dzieci. W Polsce, kiedy uśmiecham się do dzieci, prawie zawsze otrzymuję w zamian uśmiech. Dzieci w Kamerunie często nie odwzajemniają uśmiechu. Dlaczego? Myślę, że sami możemy sobie na to odpowiedzieć. Kiedy więc teraz słyszę hasło: przywróćmy dzieciom uśmiech, wiem, że to nie jest slogan. Wiem, jak bardzo jest to ważne, jak porusza serce, jak trudne jest ich dzieciństwo.
Pokochałam ten gorący kraj z czerwoną ziemią, poznałam tam fantastycznych ludzi, zarówno naszych misjonarzy jak i miejscowych Kameruńczyków, pięknych, dobrych ludzi z ciężkim dzieciństwem, z trudnymi życiorysami. Dzieci, z którymi pracowałam, w moim sercu są nadal moje. Dziś do mnie zadzwoniły nauczycielki za pośrednictwem WhatsApp - niesamowite wzruszenie, zobaczyć uśmiechy moich dzieci. Tak, nasze dzieci się uśmiechają: Graas, Alexandr, Elisa, Ivan, Satok, Bernard, Olivier, Mado, Ashley, Waka, Daniel, Belo, Charol…., każde jedno mogłabym wymienić z imienia. Wszystkie dzieci w naszej szkole się uśmiechają. Dlaczego? Na to również nietrudno znaleźć odpowiedź.
Wyjeżdżając z Kamerunu zostawiłam tam część swojego serca. Tego miejsca nie da się zapomnieć. Jeśli Bóg pozwoli, wrócę do Kamerunu, do moich dzieci. Chciałabym zrobić dla nich coś więcej niż 47 oddanych im dni. Ogromnie dziękuję Bogu, Ewie, Salvatti za to doświadczenie, za możliwość przybycia tam. To był mój wolontariat, ale jak zawsze w takich sytuacjach otrzymałam dużo więcej niż dałam. Ten wyjazd miał ogromny wpływ na moje życie. Chciałabym i będę dążyła do tego, aby także odmieniał życie dzieci, które tam zostawiłam. To przecież moje dzieci.