W 90. roku życia 47. rocznicę przyjęcia sakry biskupiej obchodzi dziś biskup-senior Władysław Bobowski. Przypominamy wywiad, który przeprowadziliśmy z Jubilatem parę lat temu.
Na pytanie Prymasa, czy przyjmuje ksiądz decyzje Pawła VI, który postanowił uczynić go biskupem, powiedział ksiądz, że lęka się tej godności i funkcji.
Bp Władysław Bobowski: - Skoro ksiądz się lęka, to ja się nie lękam - usłyszałem na to od prymasa. Byłem wcześniej kapelanem bp. Jerzego Ablewicza, na studiach przyglądałem się biskupom przyjeżdżającym na sobór do Rzymu, stąd miałem jakieś skromne wyobrażenie tej posługi. Bałem się jednak nominacji, wydawało mi się, że biskupstwo mnie przerasta, że nie mam dobrego przygotowania, że nie mam większej praktyki duszpasterskiej.
Było się czego bać?
Mogę powiedzieć, że uczyłem się tej posługi, z każdym rokiem poszerzając horyzont doświadczeń. Dostawałem konkretne zadania i starałem się w miarę możliwości je realizować.
Największe wyzwania?
Chyba to, że trzeba było bardzo często przemawiać. No ale to naturalne zadanie biskupa, by głosić słowo Boże. Jakimś przygotowaniem do tego jest już wychowanie w domu, to, czym nasiąkamy, potem studia, które pogłębiają, poszerzają wiedzę, pozwalają poznać problemy związane z wiarą, otwierają umysł. Ale za każdym razem, kiedy jadę do parafii z zadaniem, trzeba się przygotować, zebrać myśli, zdecydować się, o czym mówić, jak mówić, by pomóc ludziom głębiej poznać Boga, mocniej przylgnąć do Niego. Wyzwaniem jest takie głoszenie słowa, aby docierać do ludzi, mówić zrozumiale, a zarazem angażując drugiego.
Jakie znaczenie ma w tej posłudze umiejętność nawiązywania relacji z ludźmi, bycia wśród nich i z nimi?
To bardzo ważne. Podchodzenie do ludzi z sercem to ważny element posługi biskupiej. Wydaje mi się, że miałem dobry kontakt z ludźmi, nigdy przed nimi nie uciekałem. Starałem się być blisko ludzi i ich problemów. Szedłem tam, gdzie mnie posyłano. Bardzo chętnie jeździłem do młodzieży oazowej. Kiedy wakacje spędzałem w rodzinnym Tropiu, to stamtąd wyjeżdżałem odwiedzać grupy Ruchu Światło–Życie. Rodzina często mi wyrzucała: „I ty to nazywasz urlopem. Noc cię wygania i noc przygania?”. Wiedziałem jednak, że kontakt z młodzieżą, wspólna modlitwa, śpiew, zabawa – że to wytwarzało wzajemną więź, a im bardziej się na kogoś patrzy życzliwie, tym i słowo jego przyjmuje się z większą otwartością, większym skutkiem. Ważne jest ciągle żywe pragnienie, żeby życiem swym potwierdzać to, co się mówi. To jest chyba warunek, żeby nasze działanie kapłańskie i biskupie wydawało owoce.
Czy sufragan jest panem swojego czasu?
Jesteśmy zawsze do dyspozycji biskupa diecezjalnego. W każdej chwili. Biskup ma prawo nas dokądś wysłać, poprosić o zastępstwo. Właściwie było tak, że miałem jeden dzień w tygodniu wolny w kalendarzu, ale trudno się było tego trzymać. Nawet gdy jechałem na urlop, to – gdy byłem blisko – na telefon wracałem, bo trzeba było pomóc. Uważałem to za normalne. Teraz jestem już emerytem, ale w czasie wakacji także siedem razy wyjeżdżałem z posługą. Tak wypadło. Albo księża prosili. A ja, kiedy proszą, staram się nie odmawiać.
Co wymaga od biskupa najwięcej wysiłku?
Posługi, które trzeba podjąć. Do 2007 roku byłem na wizytacjach w prawie 600 parafiach, zatem w niektórych po dwa, a nawet trzy razy. Wygłosiłem prawie 13 tys. kazań i przemówień. W ciągu 32 lat posługi wybierzmowałem 224 tys. młodych ludzi. Dziś wszystkie te liczby znacznie urosły. Najbardziej intensywne były wizytacje, z których dziś jako emeryt jestem już zwolniony. Bywało też tak, że kiedy wracałem po intensywnych dwóch dniach pracy, mówiłem do kierowcy: „Jeżeli zdarzy mi się zasnąć, to proszę się nie dziwić”.
Czy w tej posłudze bywają trudne, dramatyczne momenty?
Mogą być, trzeba być na nie przygotowanym. Przykre było, kiedy w imieniu biskupa ordynariusza musiałem jakiemuś kapłanowi przekazać bolesne dla niego polecenie, np. zwolnienia parafii, i trzeba było wziąć na siebie jego rozgoryczenie. Ale zawsze miałem w tych trudnych chwilach świadomość, że jestem – jako biskup pomocniczy – narzędziem. Zdarzało się, że werbalnie byłem przez ludzi atakowany przekleństwami na ulicy, ale cóż można wtedy zrobić? Próbowałem pytać człowieka, czy osobiście wyrządziłem mu przykrość. Próbowałem zrozumieć, ale kiedy o porozumieniu, rozmowie nie mogło być mowy, to trzeba było z pokorą przyjąć. Ale zdarzało się z drugiej strony, że ktoś podszedł na ulicy i poprosił o błogosławieństwo.
Intensywne jest życie biskupa?
Trudna praca, ale daje dużo radości. Cieszę się, że mogłem usłużyć. Biskupstwa się bałem, ale po roku, dwóch przyzwyczajał się człowiek do tego, co miał robić, i nie czułem się utrudzony ani zmęczony. Mimo że posługę pełni się przez całą dobę, to Bóg daje jednak światło na tej drodze.