Marija i Oksana z córeczkami uciekły z Ukrainy zabierając jedynie dokumenty. Bezpieczną przystań znalazły w jednym z domów w Tarnowie - Krzyżu.
Jeszcze przed wybuchem wojny bp Andrzej Jeż poprosił parafie, przez pośrednictwo wicedziekanów odpowiedzialnych za Caritas w dekanatach, by sporządzić bazę noclegów dla ewentualnych uchodźców. W par. w Tarnowie - Krzyżu z apelem, by zgłaszać gotowość przyjęcia Ukraińców wystąpił proboszcz ks. Jacek Olszak. Nie musiał długo czekać na odpowiedź.
- Słysząc o wybuchu wojny i uciekających z Ukrainy ludziach pomyśleliśmy spontanicznie o ich przyjęciu w naszym domu. Kiedy usłyszeliśmy z ambony, żeby otworzyć dla uchodźców swoje domy, jeszcze mocniej utwierdziliśmy się w naszym postanowieniu. Zgłosiliśmy chęć przyjęcia 4-5 osób. Już w poniedziałek 26 lutego pojawiły się w naszym domu jedna trzyosobowa rodzina i jedna kobieta z dzieckiem. Nie było czasu na długie zastanawianie się: młode mamy, piękne dziewczynki…, podobne do naszych wnuczek. No to jaki problem, żeby je przyjąć? - mówią Marta i Jan Radoniowie.
Dwie dziewczynki, Zosia (6 lat) i Ewelinka (14 miesięcy), od razu skradły im serce. - Zosia mówi mi "dziadku" - śmieje się pan Jan. Okazało się też, że dziewczynka 2 marca ma urodziny. - Jest bardzo podekscytowana, bo przygotowaliśmy dla niej niespodziankę i urodzinowe przyjęcie - mówi pani Marta.
W pomoc rodzinie Radoniów włączyli się ich synowie ze swoimi dziewczynami, a także córka z Nowej Zelandii. - Rodzice dziewczyny jednego z naszych synów przyjęli też u siebie osiem osób. A w naszej parafii mieszka już 23 ukraińskich uchodźców - dodają Radoniowie. W budynku katechetycznym powstała tymczasowa baza mieszkaniowa, do której trafia też pomoc materialna. - My też możemy z niej korzystać, żeby naszym gościom nie brakowało niezbędnych rzeczy. W pomoc włączyły się firmy, szkoła, przedszkola. Bezcenna jest pomoc sąsiedzka - podkreślają gospodarze.
Marija i Oksana, które zamieszkały pod ich dachem, są bardzo młode. Pochodzą ze Stryja. Wiele wycierpiały podczas oczekiwania w kolejce na granicy. Dopiero po kilu dniach pobytu w Polsce poczuły namiastkę odprężenia, choć nadal odczuwają lęk i niepewność.
Marija od 10 lat pracowała w szkole, uczyła angielskiego i niemieckiego. Jej córeczka ma 6 lat. - Lubię uczyć, pracować z dziećmi. W Stryju żyliśmy zwyczajnie, szłam do szkoły, córeczkę zabierałam do przedszkola. Teraz wszystko się zmieniło - mówi z bólem kobieta. Mąż Oksany został we Lwowie, gdzie jako wolontariusz pomaga w rozdzielaniu pomocy potrzebującym. Ona sama przed wybuchem wojny pracowała w korporacji. - Byłam buchalterem - mówi kobieta. Teraz musi liczyć na ludzi.
Obie zabrały ze Stryja tylko dokumenty, na nic innego nie miały czasu. Na Ukrainie zostali ich rodzice, krewni, przyjaciele i znajomi. - Dopiero kilka dni po przyjeździe mogłyśmy trochę spokojnie spać, choć myślami i sercami jesteśmy ze swoimi, na Ukrainie. Ale dzięki naszym gospodarzom jest nam lżej. Ostatnio postanowiłyśmy poczęstować ich naszym barszczem ukraińskim. Na razie nie myślimy o tym, co będzie, bo nie wiemy, co nas czeka, co czeka Ukrainę. Jak skończy się wojna, to wrócimy. Jak wojna będzie trwała, to musimy tutaj znaleźć pracę. Chciałybyśmy godnie, spokojnie żyć - mówią kobiety.