Nie uwierzycie, jak blisko opadającym jesienią liściom do Ukrzyżowanego.
Poniższy tekst jest jedynie inspiracją do stworzenia własnego patrzeru i wzięcia udziału w konkursie.
Kiedy zamknąłem za sobą drzwi, poczułem chłodny wiatr na policzkach. Było słonecznie, rześko. Zamiast zwyczajnej trasy na otwartej przestrzeni wzdłuż autostrady A4, postanowiłem pójść do Lasu Łęckiego, by uniknąć przenikliwego chłodu, który zmusiłby mnie do przyspieszenia kroku i rezygnacji z obserwowania otoczenia.
Minąłem figurę Matki Bożej z Dzieciątkiem na skrzyżowaniu ulic Stojałowskiego i Podleśnej schodząc z Zacharowej Góry w kierunku centrum miejscowości. Kilkaset metrów szybkiego marszu w dół, a potem ostry zakręt w lewo obok maleńkiej kapliczki z Jezusem przygniecionym drewnianym krzyżem.
Ulica Łęcka, którą teraz szedłem, opada łagodnie w dół rozcinając zbocze Wysoczyzny Szczepanowskiej na dwie części. Las zbliżał się do mnie powoli, zapowiadając swoje istnienie coraz gęstszymi zagajnikami olchy czarnej, różnych gatunków wierzb, czeremchy i gdzieniegdzie trzmieliny obsypanej czerwonymi owocami.
Rysujące się na horyzoncie kapelusze sosen stawały się coraz większe i większe, aż w końcu stanąłem przy XIX-wiecznym krzyżu postawionym na rozstaju dróg, u wrót lasu. Jeśli poszedłbym prosto - to do Łęk. W lewo – do Szczepanowa lub Przyborowa. Wybrałem trzecią drogę, nieco ukrytą za gmatwaniną młodych robinii akacjowych. Było to wejście do Lasu Łęckiego.
Tej nazwy nie znajdzie się na żadnej mapie. Jest znana tylko miejscowym. Określa niewielki kompleks leśny oddzielający Szczepanów od Przyborowa, Łęk i Wokowic. Las jest młody, choć wyróżniają się w nim wiekowe co najmniej sosny, dęby i brzozy. W poszyciu króluje borówka i czarna jagoda, krzewów jest niewiele. Jest widno i przejrzyście.
Pod butami nie chrzęści żółty piasek leśnego duktu. Słychać za to nachalny szelest tegorocznych liści, które zdążyły już wszystkie opaść. Twarde dębowe blaszki ocierają się o podeszwy, zagłuszając oddech i rzadkie już o tej porze głosy ptaków. Suchy hałas przełamują jedynie kwiczoły objadające się owocami jemioły. Słychać ich skrzypiące dźwięki, gdy przelatują wystraszone ponad głową w koronach sosen.
Liście o tej porze straciły już swoją różnorodną barwę. Teraz są już albo ceglaste albo brązowe. Dziwi ich ogromna ilość, nadmiar i marnotrawstwo. Natura jest irracjonalnie hojna i nieobliczalna.
Wiosną i latem żywiły drzewa, teraz obumarłe leżą bezwiedne, stłoczone w koleinach drogi. Leśny dywan śmierci z wyczuwalnym już zapachem butwienia i rozkładu.
Monotonię barw ożywia nagle niewielki krzew czeremchy amerykańskiej, egzotycznej piękności zza oceanu, sprowadzonej w XVIII wieku przez leśników do Europy. Gatunek szybko stał się bardzo inwazyjny i dzisiaj uważany jest za leśny chwast. Mimo to, zwłaszcza jesienią, urzeka niezwykłością przebarwionych liści. Na spotkanym krzaczku są różowe. Trzymają się mocno gałązek rozjaśniając swym kolorem wyblakłą przestrzeń.
Liście czeremchy amerykańskiej spotykam jeszcze dalej idąc już z północy na zachód szurając butami w hałaśliwej zbieraninie dębowych blaszek. Tym razem wrażenie jest jednak inne. Czerwony, karminowy wręcz liść czeremchy na jednostajnym tle palonej ochry i sieny rzuca się w oczy niemym krzykiem. Jest jak kropla krwi, której znaczenia jeszcze nie pojmuję.
Tymczasem kończy się leśna droga, z której skręcam w prawo i wchodzę w ludzki świat, na szary asfalt bezimiennej drogi biegnącej od lasu ku zachodowi. Ulicą Ruchu Oporu dochodzę w końcu do parafialnego cmentarza i tam wyjaśnia się sens umarłych dębowych liści z krwawiącą raną czeremchy.
Między starymi XIX-wiecznymi nagrobkami natykam się na leżący krzyż z pozieleniałego piaskowca z ukrzyżowanym Jezusem.
Krzyż odpadł od cokołu, na którym czas zatarł już imię i nazwisko zmarłego. Jest pęknięty na pół. Leży jak liście wokół niego. Jak tamten czerwony na leśnej drodze. Śmierć do kamiennej potęgi.