Spokój. To słowo wybrałam sobie na przewodnika podczas tego patrzeru. Często w pędzie życia i pogoni za szczęściem wybieramy jak najkrótsze drogi, ale ja dziś postawiłam na długie, kręte ścieżki.
Spokój. To słowo wybrałam sobie na przewodnika podczas tego patrzeru. Często w pędzie życia i pogoni za szczęściem wybieramy jak najkrótsze drogi, ale ja dziś postawiłam na długie, kręte ścieżki. Potrzebowałam oderwać się od rzeczywistości. Pogoda wydawała się bardzo popierać ten pomysł. Tuż po przekroczeniu drzwi otuliło mnie przyjemne ciepło, zachęcające do ruszenia w trasę.
W pierwszej kolejności udałam się w stronę głównej drogi wyjazdowej z mojego rodzinnego miasteczka, jednak w połowie, skręciłam w boczną uliczkę. Pokonałam wąski chodnik, którego wzniesienia i spadki tworzące podjazdy do posesji, w prosty sposób obrazują następstwo lepszych i gorszych chwil w życiu. Gdy w akompaniamencie śpiewu ptaków minęłam stary młyn, domy ustąpiły miejsca rozciągającym się aż po horyzont łąkom i działkom. Mówi się, że żółty to kolor beztroski. Tak się właśnie poczułam zanurzając się w polu usianym kwiatami mniszka pospolitego. Ich niepozorny wygląd sprawia, że często traktowane są jak chwasty, a przecież mają również zastosowanie w medycynie. Dookoła dało się słyszeć bzyczenie pszczół pieczołowicie zapylających rośliny. Powyżej motyle wyróżniały się na nieskazitelnym błękicie nieba. Gdyby odpowiednio je ułożyć, paleta kolorów ich skrzydeł utworzyłaby tęczę. W cieniu rozłożystych gałęzi zatrzymałam się na postój, by kontemplować piękno stworzonego dla nas świata.
Tak jak odcinki w matematyce, każda podróż ma początek, koniec i nieskończenie wiele punktów pomiędzy. Jednym z takich punktów był dla mnie stary żydowski cmentarz na ulicy Kościuszki.
Wybudowano go przed drugą wojną światową. Wtedy był otoczony wysokim betonowym murem, za którym znajdowała się budka dozorcy i dom pogrzebowy. Jednak został zniszczony podczas okupacji, gdy najeźdźcy z Niemiec rozstrzeliwali Żydów. Skąpane w słońcu nagrobki zdawały się opowiadać historię spoczywających tu ludzi. Teraz nieco go odnowiono, dziury w ogrodzeniu wypełniono metalową siatką, a ocalały budynek odmalowano. Kawałek dalej, zza lasu sosen niemal sięgających chmur, wyłonił się kolejny punkt - cmentarz parafialny.
Regularne porządki i naprawy sprawiają, że mimo upływu lat wciąż prezentuje się efektownie, szczególnie w nocy, gdy mrok rozświetlają znicze. Miejsce to jest wyjątkowe, ponieważ, poza grobami mieszkańców, można tu przystanąć nad żołnierskimi krzyżami, drobnymi nagrobkami dzieci, oraz zbiorową cygańską mogiłą. Ulicę na której się znajduje, nazwano na cześć rodzicielki Najświętszej Maryi Panny. Jest ona patronką matek oraz sprawuje opiekę nad najmłodszymi, w tak ważnym dla nich okresie dzieciństwa. Może za sprawą przypadku, a może dzięki zrządzeniu losu, w tym jednym miejscu w przedziwny sposób spotykają się ze sobą narodziny i śmierć. Zarówno za mną, jak i przede mną, ciągnie się jeszcze długa droga pokryta asfaltem i resztkami świeżo skoszonej trawy, jednak dla pochowanych tu ludzi zaczął się nowy rozdział. Jeśli z ufnością przeszli przez życie, mimo wzlotów i upadków (jak na moim symbolicznym chodniku) cieszą się teraz łaskami w niebie.
Mijając bramę główną obleczoną słowami „ Błogosławieni, którzy w Panu umierają” podniosłam ręce czyniąc znak krzyża, a niedługo potem znalazłam się na rynku, gdzie jak zwykle panował duży ruch.