Pożegnanego dzisiaj Benedykta XVI wspomina ks. dr Piotr Bajor, tarnowski kapłan, pracownik Kongregacji ds. Kultury i Edukacji.
"Prosty i skromny pracownik Winnicy Pańskiej" tymi słowami 19 kwietnia 2005 r., Benedykt XVI określił siebie na progu posługi Następcy Piotra Apostoła, udzielając pierwszego błogosławieństwa z loggi bazyliki watykańskiej. W tym momencie zarówno Jemu samemu chyba nie było łatwo przewidzieć czym będzie nacechowany rozpoczynający się pontyfikat, jak również nam wszystkim ciężko było przypuszczać jaki będzie styl posługi dotychczasowego kardynała Ratzingera. Od pierwszych celebracji liturgicznych, audiencji, spotkań, poprzez kolejne pielgrzymki apostolskie, aż po moment rezygnacji, Benedykt XVI okazał się niebywale integralnie skromnym we wszystkim co czynił, mówił i prezentował.
Nie ośmielam się w tych kilku słowach podsumowywać pontyfikatu, gdyż nie czuję się na siłach oceniać czy to od strony teologicznej czy duszpasterskiej, a także nie pozwolę sobie na to czasowo, bo piszę te słowa dosłownie w przeddzień pogrzebu – a więc w gorącym czasie dla wszystkich pracowników Watykanu. Chciałbym krótko zwrócić uwagę na jeden – myślę najbardziej rzucający się w oczy – aspekt zamkniętego 28 lutego 2013 r. pontyfikatu: skromność i pokora.
Przeglądając zapisy filmowe homagium z 1978 r. zauważamy skromność czy wręcz nieśmiałość młodego kardynała Ratzingera, który został objęty przez Jana Pawła II w braterskim geście otwartych ramion. W tym momencie, ówczesny arcybiskup Monachium z zażenowaniem podejmuje krótki dialog z Janem Pawłem, z wyraźnie onieśmieloną twarzą jakby chciał jak najszybciej wstać, by nie zajmować miejsca i czasu, zdając sobie sprawę, że za Nim jest jeszcze długa kolejka oczekujących kardynałów.
Takim pozostał także przez czas kierowania Kongregacją Doktryny Wiary, 25 listopada 1981 r. wezwany do Rzymu przez polskiego papieża. Jego bycie na drugim planie watykańskiej sceny Jana Pawła, było tak naturalne, że trudno było Go szukać wśród protagonistów gwałtownych przeobrażeń mechanizmów Kurii Rzymskiej, czy zwolenników radykalnych zmian w Kościele. Pozostał na cichej służbie dla Kościoła u Jana Pawła II, pracując nad wyjaśnianiem doktryny teologicznej oraz rozwiązywaniu najpoważniejszych problemów dotyczących prawd wiary i nauczania. Mówi się nawet o doskonale uzupełniającym się duecie filozoficzno-teologicznym: Jan Paweł II – świetny filozof i kardynał Ratzinger – wytrawny teolog. Obydwaj gruntownie wykształceni na bazie fundamentalnych źródeł wiedzy: kultury antycznej, starożytnej oraz klasyki, a następnie doskonale znających filozofię i teologię. Nie bez znaczenia są ich przeżycia związane z czasami, w których żyli: doświadczenie totalitaryzmów hitlerowskiego i sowieckiego. Stąd być może brała się wspólna nić porozumienia i spokojnej wzajemnej współpracy.
Po wyborze na urząd św. Piotra Apostoła Ratzinger pozostał sobą, tzn. nadal niesamowicie skromny i pokorny. Wystarczy wspomnieć słowa z pierwszej audiencji dla pielgrzymów niemieckich w dzień po inauguracji pontyfikatu (25 kwietnia 2005): "Teraz, kiedy zacząłem pełnić posługę, o której nigdy nie myślałem i do której nie czułem się wcale stworzony, wszystko to dodaje mi sił i jest dla mnie wielką pomocą. Bóg wam zapłać! Kiedy przebieg głosowania zaczął wskazywać na to, że ten topór spadnie, że tak powiem, na moją głowę, zrobiło mi się nieswojo. Sądziłem bowiem, że wykonałem już dzieło mego życia i że dokończę moich dni w spokoju. Z głębokim przekonaniem powiedziałem Panu: nie rób mi tego, proszę! Masz osoby młodsze i lepsze ode mnie, które mogą podjąć to wielkie zadanie z większym zapałem i siłami". Na takie stwierdzenie, może zdobyć się tylko człowiek pokorny i żyjący w prawdzie.
Nie chcąc przywoływać świadczących o tym zdarzeń, które są powszechnie znane, wspomnę dwa moje osobiste spotkania z Ojcem Świętym w szczególnych dla mnie momentach, które potwierdzają pokorny styl jego życia i posługi.
Pierwsze odbyło się z racji wizyty ad limina polskich biskupów w grudniu 2005 r. Wraz z biskupem ordynariuszem i pomocniczym zostali przyjęci także księża diecezji tarnowskiej studiujący w Rzymie. Dzięki temu, mogłem zostać włączony w grono uczestników audiencji prywatnej w Pałacu Apostolskim. Wydawało nam się, że głównymi bohaterami będą dwaj biskupi z Tarnowa, ponieważ to dla nich było zorganizowane robocze spotkanie. Okazało się jednak, że Benedykt po przywitaniu z biskupami wiele czasu poświecił studentom. Nie skończyło się to bowiem na zwyczajnym baciamano (ucałowanie ręki), ale z właściwym dla siebie zainteresowaniem papież zaczął wypytywać o materię studiów, nazwisko promotora, a słysząc odpowiedzi z dziedziny teologicznej, jego uwaga kierowała się w głąb, drążąc temat i skupiając się na szczegółowych kwestiach pisanego doktoratu. Dla młodego studenta, taka rozmowa z papieżem była ogromnym przeżyciem, którego nikt z nas wcześniej się nie spodziewał. Gdy uświadomiliśmy sobie wtedy, że papież – mając na barkach ciężar całego Kościoła – poświęca czas na rozmowę o doktoracie jakiegoś studenta, to było dla nas szczególnym i wzruszającym momentem.
Drugie spotkanie, o którym chciałbym wspomnieć, było zorganizowane z racji sesji plenarnej Kongregacji Edukacji Katolickiej. 21 stycznia 2008 r. zostali przyjęci kardynałowie członkowie Kongregacji wraz ze wszystkimi pracownikami. Wtedy kardynał Grocholewski przedstawił mnie papieżowi jako najmłodszego urzędnika tej watykańskiej dykasterii. Ojciec Święty znów z niezwykłą wrażliwością i pokorą krótko ze mną rozmawiał. Było to raczej spotkanie urzędowe, wpisane w kalendarz normalnych spraw związanych z katolickimi i kościelnymi uczelniami w świecie. Niemniej jednak, miało ono osobisty wymiar związany z moim wzrostem. Benedykt XVI zadziwiony tym, że musiał spoglądać na mnie z głową wzniesioną do góry, powiedział, że jestem wysoki. Kardynał szybko zareagował, nieco żartując, że jestem najwyższy w Kongregacji. Wtedy pozwoliłem sobie odpowiedzieć, że tylko najwyższym, bo największym jest kardynał prefekt. Papieża wyraźnie to uradowało, następnie życzył mi jak najowocniejszej pracy w Kurii Rzymskiej.
Pokorny i skromny pozostał do końca pontyfikatu. Tłumacząc decyzję o rezygnacji z urzędu Następcy św. Piotra powiedział, że postanowił tak dla dobra Kościoła, a nie dobra swojego. Usunął się w cień, czując że sił nie starcza i nie może już przewodzić łodzi Piotrowej. Niektórzy spodziewali się nawet, że zakończenie będzie okazją do specjalnej celebry lub uroczystości. Wszystko jednak potoczyło się według wcześniej ustalonego kalendarza, bez spektakularnych gestów i pożegnań. Taki pozostanie wśród nas, "prosty i skromny pracownik Winnicy Pańskiej".