Mnóstwo wzruszeń, wiele wspomnień i dużo dobra wywołały tegoroczne, inne niż zawsze, parafialne jasełka.
Premiera spektaklu odbyła się 6 stycznia. 7 stycznia zaplanowano dwa kolejne przedstawienia, a 14 stycznia następne o godz. 17. Jako że zainteresowanie przedstawieniem przerosło oczekiwania, twórcy uzgodnili dodatkowy termin, 12 stycznia o godz. 18.
Trudno się dziwić ogromnemu zainteresowaniu, bo w tym roku wygląda to inaczej niż dotąd, kiedy w ostatnich latach grupy młodzieżowe czy dziecięce przygotowywały jasełkowe przedstawienia. Tym razem zrobili to wszyscy. Dosłownie. Po pierwsze na scenie pojawia się w czasie przedstawienia 65 aktorów w wieku od 2 lat do lat 80. Po drugie są oni ze wszystkich pięciu miejscowości tworzących parafię. Po trzecie są tu całe rodziny, bo są co najmniej cztery takie przypadki, kiedy gra dziadek, jego syn i także tegoż syna potomstwo.
Antoni Wójcik, który gra zbója, ma lat 80, a w jasełkach jednego z królów gra jego syn, a wnuk Antoniego jest pasterzem. Podobnie w przypadku pana Pociechy, który gra arcykapłana, a na scenie pojawia się także jego syn i wnuk, a obaj grają pasterzy. Jest jeszcze pan Krzysiek, który gra zbója, jego córka damę, a jego wnuczęta są małymi aniołkami.
To „wszyscy” ma jeszcze inny wymiar. Na scenie widzimy parę pań nauczycielek, grają też ludzie innych zawodów, grają emeryci, uczniowie. Na scenie wszyscy, inaczej niż w życiu, doświadczają tej samej aktorskiej doli.
Niezwykłość tegorocznych jasełek polega jednak na czymś innym. - Gramy w części tekst, który ostatni raz na deskach chomranickiego teatru był przedstawiany w 1981 roku. Mało tego, ci, którzy wówczas, czyli ponad 40 lat temu grali role zbójów, w tym roku wrócili na scenę w tych samych rolach. Łączymy to, co było, czego ślad został w postaci nielicznych zdjęć jasełek sprzed 40-50 lat, z tym, co robimy dziś, ze współczesnością. To co było łączymy z tym co jest dziś - mówi Maria Stochmal, która s. Ligią i Elżbietą Stosur organizowały spektakl.
Aktorzy grający zbójów zagrali te same role, które grali 40 i więcej lat temu. Grzegorz Brożek /Foto Gość- Bardzo ważne jest to, że był z nami cały czas proboszcz. Próby zaczęły się we wrześniu, a bezpośrednio ich nie prowadził, to nie opuścił ani jednej. Widzieliśmy i czuli, jak dla niego to ważne - mówi Elżbieta Stosur. Na scenie pani Ela pojawia się na chwilę w historii nawrócenia zbója Madeja, a resztę czasu pilnie nad scenariuszem spędza w kulisach, bo pełni rolę suflera.
- Zawsze byłam suflerem. Kiedy na początku lat 70. XX wieku, kiedy miałam 20 lat, zaczynałam stawiać pierwsze kroki w parafialnym teatrze, też byłam suflerem. Miło jest wrócić dziś do tego, co było - przyznaje.
Antoni Wójcik ostatni raz na scenie pojawił się w 1981 roku. - Było wtedy bardzo przyjemnie. Nie było innych rozrywek, spotkaliśmy się na próbach, które trwały nie godzinę, nie dwie, ale pół dnia, bo były pogawędki, zabawa. Wspaniałe to były chwile - wspomina.
A dziś? - Dziś jest jeszcze lepiej - mówi pani Ela. - Kiedy jest tak trochę ponuro w naszym kraju, to w teatrze jest wesoło. Można się oderwać od tego co na zewnątrz. Pięknie jest, bo są nasze dzieci, wnuki, czasem prawnuki. I takie dobre emocje budzi to, że robimy to jako parafia, że nie tylko spotykamy się na górze, w kościele, ale jako parafia, przedstawiciele różnych miejscowości, zawodów, ludzie w różnym wieku, możemy zrobić coś dobrego - tłumaczy pani Ela.
- Dla mnie to jest radość, że udało się z teatru, w tym roku w wyjątkowym stopniu, uczynić narzędzie integracji wspólnoty. Ale niezależnie od tego dobra, które się wydarzyło, zanim aktorzy stanęli przed widzami po raz pierwszy, to sam spektakl jest dla nas wszystkich okazją, by popatrzeć na tłumy idące do Betlejem i zastanowić się czy idziemy jak prości pasterze, jak mądrzy królowie, czy okrężną drogą zmierzający do żłóbka zbóje. Może jesteśmy jak Herod? A może jak aniołowie? To jest czas refleksji - dodaje ks. Stanisław Pachowicz, proboszcz parafii.