To miał być spacer znaną mi już ścieżką, wydeptaną przez spacerujących tu ludzi, ale zgubiłem się…
Było jesienne popołudnie. Słoneczne, bezchmurne, w górze błękitne, w dole złotawe, przetykane ostatnią zielenią minionego już lata. Wychodząc z domu chciałem pójść znaną mi już ścieżką w kierunku wschodnim, potem skręcić w prawo, a dalej wzdłuż zielonych łąk i pól obsianych zbożem, by w końcu dojść do drogi biegnącej obrzeżami Lasku Lipie. Stamtąd, kierując się na zachód, chciałem dojść do plenerowej siłowni i naprzeciw rozłożystego dębu skręcić w lewo i pójść już prosto przed siebie, żeby na koniec znaleźć się tuż przed kościołem bł. Karoliny.
Taki był plan, ale już na początku spaceru straciłem orientację i zgubiłem się. Być może skusiły mnie szare trawy, za którymi zobaczyłem obsypane złotymi liśćmi dęby. Akurat oświetliło je popołudniowe słońce i nagle zaczęły świecić ponad szarzyzną powiewających na wietrze traw. Chciałem przyjrzeć się drzewom z bliska, znaleźć się pod ich szerokimi koronami i zobaczyć, jak przez liście prześwituje słońce urządzając oczom niezwykły spektakl światła przefiltrowanego przez dębową ochrę, sienę i zgniłą zieleń.
Przedarłem się przez łany traw, suche jak wiór łodygi nawłoci, strząsając z siebie ich nasionka, które przyczepiały się do bawełnianej bluzy, jakby myślały, że jestem wielkim zwierzęciem, które na sierści przeniesie je w inne miejsce, kolejne, które mogłyby zająć i zarosnąć.
W końcu stanąłem przed dębami i nie pomyliłem się. Warto było się zgubić, żeby do nich dojść. Rosły w grupie, ale w wystarczającej odległości, by szeroko rozłożyć konary. Słońce nie przerywało przedstawienia i teraz mogłem z bliska przyjrzeć się, jak świecą liście, lekkie od wypełniającego je światła.
Jak każde przedstawienie, tak i to nie trwało długo. Dęby zaczęły gasnąć i trzeba było opuścić salę teatralną. Ktoś jeździł obok drzew quadem pozostawiając głębokie piaszczyste bruzdy, którymi dostałem się do pola, znów przedzierając się po drodze przez mur nawłoci.
I nagle, wśród młodych brzóz, zobaczyłem białe meble ogrodowe. Ażurowa biała kanapa z metalu, tuż obok niej fotel. Przed nimi ułożone z kamieni palenisko. Jakbym znalazł się w prowizorycznym mieszkaniu, letniej oazie pod koronami drzew, ukrytej przed ludzkim wzrokiem za wysokim ogrodzeniem krzewów i traw. Zatrzymałem się tam tylko na chwilę nie chcąc być nieproszonym gościem, który nagle wtargnął w czyjeś sanktuarium spokoju i ciszy.
Słońce dalej świeciło, choć już coraz niżej. Tym razem postanowiło mi pokazać łagodnie zakręcające linie zielonego zboża, wysianego w równoległych liniach, jednak obok drugiej. Listki, z początku zielone, teraz zdawały się żółknąć napełniając się słonecznym światłem. Wskazywały mi drogę do kolejnego pola, które przemierzyłem już wzdłuż rozsłonecznionej miedzy biegnącej przed siebie równym, jednostajnym pędem ku drzewom Lasku Lipie.
Był tam już cień, który nie zatrzymywał wzroku na lesie, każąc iść przed siebie. Niosłem jednak w pamięci światło dębów, złote linie zbóż i traw na miedzy i przypadkowo odkryte obozowisko. Naprzeciw dębu przy siłowni skręciłem w lewo i wąską ścieżką obrośniętą z jednej strony drzewami, z drugiej krzewami i trawami, szedłem w kierunku kościoła.
W drodze, która nie obiecywała już żadnych objawień, zatrzymał mnie jednak widok pola kukurydzy. Część roślin już skoszono i nad ziemię wystawały jedynie kikuty ściętych łodyg. Obok nich na swój czas czekały jeszcze kolejne rzędy kukurydzy. Mój wzrok znów przykuł ich układ, zaplanowany przez człowieka porządek. Rośliny posiano w rzędach, w równych odstępach. Rzędy nie ściętych jeszcze kukurydz tworzyły szpalery, u kresu których można było zobaczyć wieżę kościoła, jakby wyrastała między nimi wieńcząc krajobraz strzelistym wykrzyknikiem. Na łodygach roślin sterczały jeszcze kolby. Okrywające je liście rozeschły się ukazując oczom złociste, ułożone w równych rzędach, ziarna.
To był ostatni obraz, który zapamiętałem z tego niezwykłego spaceru. Wszedłem w chaos, żeby w samym jego środku odnaleźć porządek i harmonię. Szukaj ich, kiedy wydaje ci się, że się zgubiłeś i nie czeka cię już nic poza błądzeniem. Szukaj wzoru, prostej linii, która zaprowadzi cię do celu.