Ks. Antoni Lichoń już od przeszło 20 lat pracuje jako misjonarz w Peru.
Peru to kolejny kraj misyjny, który prezentujemy na łamach 9. numeru „Gościa Tarnowskiego”, przypominając jubileusz 50-lecia pracy tarnowskich fideidonistów.
Od przeszło 20 lat w kraju Inków posługuje ks. Antoni Lichoń. W liście do czytelników dzieli się swoją historią i spojrzeniem na efekty misjonarskiej pracy.
Zapraszamy do lektury:
„Peru - kraj Inków i Machu Picchu, trzech regionów: wybrzeża, gór i dżungli - z ponad setką stref klimatycznych, miejsce przeznaczenia naszego inżyniera Malinowskiego z jego koleją transandyjską (budowana przez 23 lata od 1870 roku, 222 km, najwyższy punkt 4 418 m.n.p.m., 68 tuneli, 58 wiaduktów), gdzie urodziła się św. Róża z Limy i męczeńską śmierć ponieśli polscy franciszkanie - błogosławieni Michał i Zbigniew. Kraj cztery razy większy od Polski.
Gdy przed 20 laty w święto narodowe naszej ojczyzny po raz pierwszy tu przyjechałem, nie miałem wyobrażeń i oczekiwań, co mi pomogło, bo się nie zawiodłem. Pan Bóg tak barwnie i niespodziewanie kieruje moim życiem, że w najpłodniejszych wyobrażeniach takiej przyszłości dla siebie nigdy bym nie zakreślił.
Moja posługa to cztery całkowicie odmienne parafie - misje.
Andamarca - moja pierwsza miłość w Peru. Dom na wysokości Rysów, wioski powyżej 4 000 m nad Pacyfikiem, a mi nie brakowało tlenu, by z plecakiem iść kilka godzin, a nawet na dłuższe dwutygodniowe wyprawy. Jazda samochodem z duszą na ramieniu, bo za niewidocznym zakrętem może pojawić się inny uczestnik „jednokierunkowej” drogi, a wysokość przepaści mierzona w setkach metrów. Pozostałości po terroryzmie Świetlistego Szlaku: pusty kościół, bo figurki rozstrzelane na rynku, prześwitujący dach, bo w trzech miejscach przybijana ta sama blacha pozostawiła dziury…, i strach ludzi przed sprawiedliwością, a może nawet zemstą (zastrzelono matkę z pięciorgiem dzieci, najmłodsze miało półtora roku i sami musieli sobie grób wykopać przed egzekucją). Choć parafia, utworzona pod koniec XVIII wieku, przez wiele lat nie miała swojego duszpasterza, uczyliśmy podstawowego „Ojcze nasz”. Nasza stała obecność, odwiedzanie wiosek, często podsumowywano: nawet Peruwiańczycy tu nie zaglądają, a „los gringos” są z nami. Wymarzone miejsce na realizację powołania misyjnego, czułem się jak ryba w wodzie, wypisz wymaluj, jak z książek i z listów misjonarzy, a Pan mówi: pójdziesz do miasta.
Huancayo - wielkomiejska parafia św. Jana Marii Vianneya. Przybyłem tam z trawy i zwierzęcych odchodów na beton, asfalt i dźwięk klaksonów. Z innymi księżmi kontynuujemy prace poprzedników, też z Polski, duszpasterstwo hula jak w zegarku, wiele grup apostolsko-modlitewnych, zauważalna odpowiedzialność świeckich, armia katechistów, wspaniałe przygotowania do sakramentów świętych, pierwsze piątki dla chorych, szczegółowe duszpasterstwa niepełnosprawnych, młodzieży akademickiej, rodzin. Życie pastoralne było zorganizowane wokół jednego kościoła, który trzy razy wypełniał się uczestnikami Eucharystii niedzielnej. I dopełnienie radości kapłańskiej: tam zawsze się można wyspowiadać. W apogeum spalania się dla zbawienia dusz, a Pan mówi: pójdziesz do małej wioski w dżungli.
Co roku misjonarz stara się iść w PPT na Jasną Górę.Quillazu - pierwszy wpis w księdze chrztów pod datą 1882, parafia z historią odnotowywaną w książkach, widoczną w najstarszym drewnianym kościele w regionie, w ornamentach i księgach liturgicznych, nawet w uczestniczących we Mszy Świętej widać było wiarę przekazywaną pokoleniami. Ta część Peru, środkowa, górzysta dżungla, stała się ziemią obiecaną dla emigrantów austro-niemieckich, ale też i wewnętrznej migracji ludności z gór do dżungli, gdzie spychani czują się rdzenni mieszkańcy Yanehsa. Pejzażowo jest to bardzo piękny teren - coś jak Beskid Sądecki w połączeniu z Tatrami, i do tego klimat: wieczna wiosna, przez cały rok maj, dlatego często wybierany jako turystyczna Mekka, oczywiście nie wieś Quillazu, ale pobliska Oxapampa. I do tego wygodnego, uwitego gniazdka dotarł głos Pana: pójdziesz w sam środek Peru, sześć godzin jazdy stąd. Wtedy się najbardziej buntowałem.
Iscozacin, moja obecna parafia. Nowe zadania Pan mi postawił: powadzenie szkoły parafialnej (przedszkola, podstawówki i gimnazjum-liceum), dyrektorowanie domowi rekolekcyjnemu, radiu parafialnemu „Głos św. Jana” i obowiązki w dekanacie, który jest dwa razy większy od diecezji tarnowskiej. W tym roku parafia będzie obchodzić osiemnaste urodziny. Ludność, podobna jak w Quillazu, z przeważającą większością indian Yanesha.
Z wdzięczności serca i ze sprawiedliwości trzeba mi zaznaczyć o budowach, rozbudowach, remontach, bo było tego wiele. Chcę też wspomnieć o naszym utrzymaniu dzięki wsparciu z Polski, którym sami możemy się podzielić z innymi. Niech Pan to wynagrodzi.
Z duszpasterstwa, ze sfery duchowej, trzeba wyrugować słowo sukces - tak nas uczą mądrzejsi. Bez spektakularnych nawróceń. Owocem jest bycie misjonarzem, sprawowanie na miejscu Mszy Świętej „pro populo” - za lud. Po ludzku będziemy próbować liczyć dominicantes, ale jak mówi nasz biskup: „Trzeba mieć ducha misyjnego i jechać dwie, trzy godziny po dziurach, przez rzeki, a później jeszcze iść w wodzie po pas, przy wspinaczce wylewając pot z gumowców dla kilku ludzi - po Bożemu ma sens”.