Parę lat temu znalazła się w życiu w miejscu ciemnym jak grób. Ostatnimi siłami prosiła Boga o ratunek. I wtedy Jezus zapalił w jej życiu światło.
Generalnie, od kiedy pamięta, to jej życie było fajne, wesołe i szczęśliwe. Wspaniały dom, kochający rodzice, a ona sama trochę jakby pupilek. Trudno powiedzieć, jak długo by to trwało, gdyby nie nieszczęśliwy wypadek. Było to w Nowym Sączu, mieście Karoliny. W alejach rozpędzony samochód wpadł na jej mamę przechodzącą przez pasy. Skutki wypadku były okropne. Kobieta została potwornie pokiereszowana i przez następne 10 lat znajdowała się w zasadzie w stanie wegetatywnym: przywiązanie do łóżka, zero kontaktu, karmienie przez sondę, przewracanie co dwie godziny z boku na bok. – Mamą opiekował się w naszym mieszkaniu mój tato, poświęcił się temu zadaniu. Ja i krewni pomagaliśmy. Miałam wtedy 20 lat. Mama kolejnych 10 lat była z nami, aż do swojej śmierci. To jest takie pierwsze trudne doświadczenie – mówi Karolina Średnicka. Drugim była jej własna choroba. Zdiagnozowana została niedługo po wypadku mamy. Karolina opowiada, że zaczęły jej puchnąć nogi, miała przy tym wysokie ciśnienie i okazało się w końcu, że przestały jej działać nerki. Przez siedem lat trzy razy w tygodniu stawiała się na dializach w szpitalu. Czekała równocześnie na przeszczep. Była młoda, ciekawa świata, a choroba, nie dość, że zagrażała jej życiu, to uwiązała ją w jednym miejscu. Trzeci dramat? Małżeństwo. Po trzech latach było już po nim. Kiedy wchodziła w ten związek, mimo cierpienia mamy, które przeorało psychikę młodej dziewczyny, mimo własnej choroby i cienia śmierci, z którym żyła, mimo życia za pan brat z gniewem, irytacją, wściekłością, zawziętością, złością na Pana Boga, na siebie, wydawało się, że właśnie małżeństwo jest tym, co dowodzi, że mimo wszystko daje sobie świetnie radę. Niestety, był to raczej krzyk rozpaczy, niż dowód na własną sprawczość.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.