Jedni Ukraińcy zapuszczają korzenie w Polsce, inni je mają od pokoleń

24-osobowa grupa młodzieży z ukraińskiego Zaporoża spędza tygodniowe wakacje w Tarnowie. Płynie w nich polska krew.

Wraz z młodzieżą do Tarnowa przyjechały dwie opiekunki Irena Sztyrowa i Oksana Dziewicka. Co ciekawe, kiedy jedni Ukraińcy zapuszczają korzenie w Polsce, oni wszyscy mają polskie korzenie od pokoleń i należą do Stowarzyszenia Kultury Polskiej im. św. Jana Pawła II w Zaporożu. Grupa przyjechała do Polski na zaproszenie proboszcza parafii pw. Krzyża św. w Tarnowie ks. Jacka Olszaka i prezesa Fundacji Zielona Przystań Jakuba Słowika, którzy już dwukrotnie w tym roku byli w Zaporożu z pomocą humanitarną. Tak trafili tam na Dom Polski i Stowarzyszenie Kultury Polskiej im. św. Jana Pawła II w tym mieście. W sfinansowaniu pobytu młodzieży w Polsce pomogła Caritas Diecezji Tarnowskiej. Młodzi mieli okazję poznać nie tylko miasto, w którym się zatrzymali, ale odwiedzili także Kraków, Muszynę, Krynicę-Zdrój. Niedzielny obiad zjedzą u rodzin z parafii w Tarnowie-Krzyżu. Ich wakacje tutaj potrwają do 3 lipca.

Niesamowite jest to, że wszyscy, którzy przyjechali na tygodniowe wakacje do Tarnowa z odległego o 1300 km Zaporoża, mają polskie korzenie i uczęszczają tam do polskiej szkoły, którą prowadzi stowarzyszenie. Jej patronem jest Feliks Mołczanowski, Polak, który był merem Zaporoża na początku XX wieku, niezwykle przedsiębiorczy społecznik. Pani Irena uczy w niej języka polskiego i jest prezesem stowarzyszenia. W soboty zajęcia odbywają się dla dorosłych, w tygodniu - od poniedziałku do czwartku - dla dzieci i młodzieży. Uczęszczający na lekcje uczą się nie tylko języka polskiego, ale też polskiej kultury, historii, geografii, tradycji. Niektóre z zajęć transmitowane są również przez internet. Zdarza się, że dzięki tej formie lekcje prowadzą również nauczyciele z Polski.

- Zaporoże to wyjątkowe miasto, w którym żyje wiele osób mających polskie korzenie, z czego nie wszyscy zdają sobie sprawę. Najczęściej zdradza je polskie nazwisko. Co więcej, w obwodzie zaporowskim jest ponad 120 różnych narodowości - są Polacy, Żydzi, Ukraińcy, Rosjanie, Gruzini, Białorusini, Ormianie, Mołdawianie i wielu wielu innych - mówi Irena Sztyrowa, która sama odkryła swoje polskie pochodzenie w wieku 40 lat.

 

Jedni Ukraińcy zapuszczają korzenie w Polsce, inni je mają od pokoleń   Z młodzieżą przyjechały Irena Sztyrowa i Oksana Dziewicka. Pani Irena (z prawej) jest prezesem Stowarzyszenia Kultury Polskiej im. Jana Pawła II w Zaporożu. Funkcję tę przejęła po śmierci swojej przyjaciółki Anny Makuszyńskiej. Beata Malec-Suwara /Foto Gość

 

- Przed ślubem nazywałam się Wyhowska. Mój tato zawsze powtarzał, że Ivan Wyhowski to nasz przodek, ale kiedy byłam dzieckiem, nie miało to dla mnie znaczenia, zwłaszcza że w Związku Radzieckim nie wolno było mówić o swojej narodowości. Wszyscy mogliśmy być jedynie Ukraińcami albo Rosjanami. Poza tym, kiedy o kimś mówiono, że jest Żydem albo Lachem to z pogardą, więc lepiej było milczeć. Sytuacja zmieniła się po odzyskaniu przez Ukrainę nieodległości. Ludzie zaczęli myśleć, dociekać prawdy, zastanawiać się nad tym, kim są i skąd są. Robią nawet w tym celu badania genetyczne z krwi, które są w stanie określić, w ilu procentach jakiej narodowości się jest. Próbkę krwi wysyła się do Ameryki, choć jest też wielu takich, którzy swoje pochodzenie mają udokumentowane - tłumaczy.

Stowarzyszenie nie tylko prowadzi szkołę, której sobotnie zajęcia zawsze kończą się Mszą św. po polsku w sanktuarium Boga Ojca Miłosiernego w Zaporożu. Zdarza się, że dzięki stowarzyszeniu wielu odkrywa swoje polskie pochodzenie, ale także drogę do Pana Boga. Idzie do spowiedzi po latach, odnawia życie sakramentalne.

- Po wybuchu wojny nasze stowarzyszenie prowadzi także pomoc humanitarną. Możemy ją świadczyć dzięki takim Polakom jak ks. Jacek i Jakub, ale także kontaktom, jakie nawiązaliśmy z Ameryką, Szwecją, ostatnio także Australią. Pomagają nam ludzie z różnych krajów. Dzięki temu możemy dzielić się otrzymaną odzieżą, żywnością, medykamentami z osobami starszymi, żołnierzami, szpitalami. Bez tego nawet nie chcemy myśleć, jak byśmy sobie poradzili. Oczywiście, że Zaporoże też opustoszało, ale zostali najbiedniejsi, ci, których na wyjazd nie stać - zauważa pani Irena.

Z tego też powodu Jakub Słowik oraz ks. Jacek Olszak od ponad dwóch lat stale jeżdżą na Ukrainę z pomocą humanitarną. Na początku częściej, teraz raz na kilka miesięcy, bo trudniej zebrać potrzebne dary. Ludzie już nie są tacy otwarci. Patrzą na Ukraińców przez pryzmat tych, którzy tu przyjechali, że roszczeniowi, że niewdzięczni, że patrzą tylko na swój interes. Oczywiście nie wszyscy, ale sami zwłaszcza na granicy też niejedno widzieli. Zdarzyło im się, że Ukrainiec zajechał im drogę, wepchnął się w kolejkę na granicy, choć widział, że jadą z pomocą dla jego rodaków.

- Mimo to pomagamy, bo widzimy, jaki dramat dotyka ludzi, zwłaszcza tych żyjących blisko frontu. Tam ludzie są wdzięczni za każdy gest dobroci. Tam słyszymy historie, które ściskają serce, i widzimy, jak ciężko się żyje - mówią.

W Zaporożu nie ma dnia ani nocy, w których nie wyłyby alarmy przeciwlotnicze. - Tych się już nie boimy. Kiedy włączają się po kilkanaście razy na dobę, człowiek się uodparnia. Nie wytrzymałby inaczej psychicznie, nie dałby rady funkcjonować. Boimy się raczej tego, co się z nami stanie, jeśli ukraińscy żołnierze nie będą nas w stanie obronić. Rosjanie już bezprawnie zaanektowali nasze miasto, twierdząc, że przeprowadzili ankietę, w której mieszkańcy opowiedzieli się za chęcią przyłączenia do Rosji. W żadnej takiej nie braliśmy udziału - podkreśla pani Irena.

Przyjazd młodzieży do Polski, nawet tak krótki jak ten tygodniowy, ma ogromne znaczenie. Pozwala odpocząć od ciągłych alarmów i toczącej się blisko wojny, w której czynny udział biorą niektórzy ojcowie tych dzieci, ale też sprawia, że chętniej uczą się języka polskiego. Kraj pochodzenia ich przodków nie jest im już obcy. Czasem staje się jeszcze bliższy, kiedy postanawiają, że chcą tu studiować. I tak się zdarza.

- Nie pierwszy raz jesteśmy jako stowarzyszenie z naszą młodzieżą w Polsce. Pierwszy taki wyjazd został zorganizowany w 2013 roku i wielu z tych, którzy w nim uczestniczyli w trakcie wakacji, potem studiowało na polskich uniwersytetach, bo już poznali trochę Polskę, nie bali się wyjazdu, potrafili się tu odnaleźć - zauważa pani Irena.

A czy sama nie myślała o tym, żeby w Polsce zostać, uciec od wojny? - A kto będzie tam pracował, kto będzie pomagał ludziom, którzy nie mają pieniędzy na wyjazd? - odpowiada pytaniem na pytanie. - Moja mama była dzieckiem II wojny światowej. Nigdy nie przypuszczałabym nawet, że moja córka też takim będzie - mówi.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..