O tym, że można łączyć kapłaństwo z pasją, a przy tym wciąż pokonywać siebie, wjeżdżając choćby wyżej niż na Mount Everest, i jeszcze pomagać innym, opowiada ks. Paweł Nowak z Dębicy.
Ks. Zbigniew Wielgosz: Jeździł ksiądz na rowerze pewno jako dziecko i młody człowiek, ale kiedy zaczęło to już być "na poważnie"?
Ks. Paweł Nowak: Moja pasja jeżdżenia na rowerze zaczęła się już bardzo dawno temu, ale tak na poważnie, to dopiero po święceniach kapłańskich. Wtedy kupiłem sobie profesjonalny rower szosowy i zacząłem na nim jeździć. Mobilizował mnie do tego ks. Ryszard Biernat, mój proboszcz w Czchowie, który we wtorki opowiadał mi, gdzie był na trasie w poniedziałki, które były jego wolnymi dniami. Ja z kolei, po szkole, we wtorki, wsiadałem na rower i starałem się pojechać tam, gdzie on był. Kiedy miałem urlop lub dzień wolny, jeździłem z grupą szosowców z Dębicy. Tu niedaleko mieszkają Stanisław Dymek i Stanisław Czaja, zawodowi kolarze, którzy należeli do kadry narodowej i jeździli z Ryszardem Szurkowskim. Razem z nimi wyjeżdżałem na trasy, raz w roku jechaliśmy na pielgrzymkę do Częstochowy. Potem, kiedy wyjechałem do Niemiec, kupiłem jeszcze lepszy rower i zacząłem jeszcze więcej jeździć. Poznawałem wiele nowych osób, z którymi nawiązywałem rozmowę. Była to okazja do dawania świadectwa kim jestem, co robię.
Myślał ksiądz o tym, żeby startować w wyścigach, choćby w amatorskim Tour de Pologne?
Nigdy nie trenowałem po to, żeby być jeszcze szybszym lub żeby startować w wyścigach, które zwykle odbywają się w niedziele, kiedy mam inne zajęcia. Chciałem za to jeździć na długich dystansach. W 2021 roku pierwszy raz z tatą i bratem wybraliśmy się w wakacje na objazd wschodniej ściany Polski, odwiedzając sanktuaria maryjne, które się tam znajdują. Tato jechał busem, brat częściowo rowerem, częściowo samochodem, a ja tylko rowerem. Pokonywaliśmy dziennie 200, 220 kilometrów, zaczynając od Kalwarii Pacławskiej, a kończąc w Świętej Lipce. Stamtąd, przez Jasną Górę, wróciłem do domu. Cała podróż zajęła nam dziesięć dni, z czego osiem jazdy na rowerze. Dystans zaś to 2,5 tys. kilometrów. Rok później pojechałem na północ Polski, zaczynając też od sanktuarium, ale tym razem na Świętym Krzyżu, potem skierowałem się na Suwałki, Sejny, Różany Stok, które zachwyciły mnie pięknem i ciszą.
A jednak wziął Ksiądz udział w Tour de Pologne!
Tak, i wjechałem na metę razem z Ryszardem Szurkowskim. Nikt się jednak nie interesował moją osobą (śmiech).
Z ostatniej akcji objechania Polski dla chorego Filipka wiemy, że nie jeździ ksiądz tylko dla frajdy?
Przyszedł rok 2023 i zastanawiałem się, jaki nowy cel osiągnąć w czasie mojego urlopu. Usłyszałem wtedy o takiej akcji everesting. Musisz rowerem wyjechać tyle razy na jakąś górkę, żeby w sumie osiągnąć wysokość najwyższej góry świata. Trzeba to zrobić bez snu. Postanowiłem, że to zrobię, ale potrzebowałem głębszej motywacji, żeby podołać nowemu wyzwaniu. Na pielgrzymce na Jasną Górę poznałem rodzinę, która miała chorą na serce córeczkę, Antosię. Postanowiłem, że pojadę na ten mój Everest charytatywnie dla niej. Udało się, z pomocą innych, rozkręcić całą akcję w mediach społecznościowych, zorganizować zrzutkę dla Antosi, i przede wszystkim znaleźć górkę, na którą będę wyjeżdżał. Znalazłem ją w końcu w okolicach Małej, i 13 czerwca, w imieniny dziewczynki, zacząłem podjeżdżać. Trasa podjazdu miała 4,5 km i musiałem ją przejechać 47 razy, żeby suma przewyższeń odpowiadała wysokości Everestu. Zacząłem o 4 rano i skończyłem o północy. Wyszło w sumie 51 razy, więc wyjechałem „wyżej” niż na dach świata. Byłem 87. Polakiem, który to zrobił.
Serce ma to do siebie, że musi wciąż bić…
O mojej akcji dowiedział się chłopak z Dębicy, który dołączył do mnie, a w chwili rozmowy prowokacyjnie zapytał, kiedy zrobię na raz tysiąc kilometrów, bez snu. Przyjąłem wyzwanie, ale znów chciałem komuś pomóc. Dzięki rodzicom Antosi dowiedziałem się o innym potrzebującym pomocy dziecku, dla którego postanowiłem ten tysiąc przejechać. Wymyśliłem sobie jednak, że trasa będzie miała kształt serca. Wystartowałem z Odrzykonia, w połowie drogi była Jasna Góra, a ostatecznie wyszło 1002 km. Było to 15 sierpnia ubiegłego roku. Niestety, dziesięć dni przed moim startem, Kacperek zmarł. Jego rodzicie skontaktowali mnie z rodzicami chorego na porażenie mózgowe i inne dolegliwości Filipka z gminy Jedlicze, i pojechałem już dla niego. O całej akcji dowiedział się biskup w Hildesheim, który zdziwił się, że nie znał do tej pory nikogo, kto by przejechał 1000 km bez przerwy. Zaproponował, czy nie pojechałbym charytatywnie w jego diecezji, w której pracowałem. Wymyśliłem, że objadę diecezję jej granicami. Wyszło mi 1200 km bez snu, znalazłem też osoby, którym chciałem i tym razem pomóc, były to pielęgniarki opiekujące się chorymi dziećmi z organizacji Bremer Engel. Trasa zakończyła się pod katedrą spotkaniem z biskupem, który objechał ze mną na rowerze wokół katedrę na zakończenie jazdy.
Zaczął ksiądz być rozpoznawalny jako Pastor on Bike?
Postanowiłem w końcu jakoś nazwać swoją aktywność, która łączy to, że jestem księdzem i amatorem jazdy na rowerze. To określenie było też potrzebne ze względu na media społecznościowe, które są dzisiaj niezbędne, żeby gromadzić ludzi wokół dobrych inicjatyw.
W tym roku postanowił ksiądz, że znów pojedzie dla Filipka…
Moim kolejnym marzeniem było przejechać trasę ultramaratonu, który zaczyna się w Warszawie i polega na objechaniu dookoła Polski, wzdłuż jej granic.
To prawie 4 tysiące kilometrów!
Dokładnie 3652, ale też dużo (śmiech). Wymyśliłem, że zrobię to w 10 dni, więc wychodziło mi 365 km dziennie, w praktyce jednak dzienne dystanse różniły się od siebie. W trasę ruszyłem 15 sierpnia z Żarnowca, a zakończyłem po 10 dniach w Ustrzykach Górnych. Żeby to zrealizować, musiałem ograniczyć sen do czterech godzin, resztę czasu przeznaczając na jazdę, konieczne odpoczynki, i bezwzględne czyszczenie roweru, żeby mi służył w czasie jazdy.
Co ksiądz jadł, żeby mieć siłę do jazdy?
Pomidory i dżem (śmiech). Niestety nie mam sztabu osób, które dbałyby o moją kondycję, dietę, samopoczucie. W moim mieszkaniu w Niemczech rowery stoją pod wielkim obrazem Pana Jezusa Miłosiernego. To On jest moim jednoosobowym sztabem
Co trzeba mieć w głowie, żeby porwać się na taki pomysł?
Trochę szaleństwa (śmiech). Ważna jest nie tylko głowa, czyli przygotowanie mentalne, lecz także kondycja fizyczna, i to, żeby byli obok ciebie pomocni ludzie. W trasę pojechał ze mną tato, który prowadził specjalnie oklejonego busa, pomagał mi, pilnował, wspierał. Kiedy dopadały mnie jakieś trudności, lubiłem powtarzać sobie słowa psalmu 40, które wzmacniały mnie duchowo i dodawały sił.
Każdy mógł śledzić, gdzie ksiądz aktualnie jest?
Nie tylko. Każdy mógł widzieć, jaką mam pogodę, jaki pokonuję dystans, i co można zobaczyć po drodze. Byłem zdziwiony, że tyle osób śledziło moją drogę, że kibicowali mi nie tylko wierzący, ale też ludzie niezwiązani z Kościołem. Ale najważniejsze było to, żeby ludzie zainteresowali się Filipkiem, dla którego została uruchomiona zrzutka.
Udało się?
Już po zakończeniu jazdy dowiedziałem się, że na stronę z zrzutką dla Filipka zaglądano 140 tys. razy, i że przekroczyliśmy planowaną kwotę. To świetnie, bo chłopiec potrzebuje funduszy na rehabilitację.
Zobaczył ksiądz w czasie drogi całą Polskę! Który z regionów najbardziej zapadł w pamięci księdza?
Zobaczyłem chyba wszystkie przejścia graniczne, ponieważ nie poruszałem się głównymi drogami, czasem były to szosy w kiepskim stanie. Czasem były to niezwykłe odludzia, z dzikimi zwierzętami, które wychodziły mi na spotkanie. Czasem zakorkowane miejsca, jak chociażby Zakopane czy nadmorskie kurorty. Starałem się po drodze odwiedzać takie miejsca, w których trzeba było być, jak chociażby sanktuaria, ale udało się też zahaczyć o tak zwany trójstyk granic Polski, Litwy i Rosji czy najniżej położone miejsce w Polsce. A przy tym było upalnie i chłodno, słonecznie i deszczowo. Mimo całego wysiłku, zobaczyłem piękną Polskę.
Na tym koniec?
Mam długodystansowe plany. Chciałbym w przyszłym roku pojechać z Niemiec, może z Polski też, rowerem do Rzymu na obchody Roku Świętego. I chciałbym to zrobić bez snu. W przyszłym roku kończę 40 lat i myślę, żeby zrobić coś szalonego i pobożnego (śmiech).
Filipkowi, dla którego pojechał ks. Paweł Nowak, można nadal pomagać. Szczegóły znajdziecie TUTAJ.