Rozmowa z ks. Mateuszem Świstakiem, tarnowskim kapłanem pracującym od 8 lat w Ukrainie, proboszczem parafii Nadwórna.
Grzegorz Brożek: To już ksiądz nie mieszka w zakrystii?
Ks. Mateusz Świstak: Udało się nam teraz wybudować plebanię w Nadwórnej. Był tam taki budynek garażowo-gospodarczy, nadbudowane zostało piętro. Tam jest mieszkanie dla księdza, kuchnia z jadalnią, z drugiej strony pokój gościnny. Cztery lata mieszkałem w zakrystii na nadmuchanym materacu, więc gdyby ktoś chciał przyjechać, to nie było go gdzie przenocować. Teraz już jest. Na dole zrobiliśmy salę gdzieś na 50 osób, i drugą, mniejszą, na przykład na katechezę, którą dzieci miały dotąd w zakrystii.
Księdza parafia liczy setkę wiernych. Stać was na to?
Dużo, bo 90 proc. wartości tej inwestycji to pomoc z naszego, tarnowskiego Diecezjalnego Dzieła Misyjnego.
Potrzebna? Ta pomoc i to zaplecze, skoro was tak mało?
Jest nas mało. W związku z wojną jest jeszcze mniej, niż było. U nas w parafii bardzo to widać, bo jak jest 100 parafian i wyjadą dwie rodziny, to z dnia na dzień nie ma 10 proc. wiernych. Jak wojna się zaczęła, wyjechało kilka rodzin, w tym jedna rodzina z czworgiem dzieci i w związku z tym parafia straciła przez to dwóch ministrantów. A wszystkich ministrantów było 10. U nas w Polsce, jak wyjedzie 10 osób, to mało kto zauważy. Poza tym sytuacja jest tym trudniejsza, dla wspólnoty, że ci, którzy wyjechali, nie wrócili i już raczej nie wrócą. Niektórzy ustabilizowali się w Polsce, niektórzy pojechali dalej, na Zachód, a jak wyjechali do Kanady, to już na pewno nie wrócą. Wracając do tematu. Potrzebne nam zaplecze dla tych, którzy są i dla tych, którzy może przyjdą.
Co ksiądz ma na myśli?
Mamy 3. rok wojny i ludzie są psychicznie zmęczeni, bo nie widać światełka w tunelu. Kiedy przy parafii robimy spotkania przy stole, to zdarza się, że obcy ludzie zaglądają, przychodzą i patrzą „co u tych Polaków pod kościołem się dzieje”. Szukają jakiegoś życia, wspólnoty. Parafianie także szukają okazji, by być razem. Msza św. była dajmy na to rano. W ciągu dnia przychodzą i pytają, co ksiądz robi wieczorem. „A o co chodzi?”, „A jakbyśmy przyszli, grilla zapalili, posiedzieli?” pytają. "No to przychodźcie", mówię, i przychodzą.
Czy wojna bardzo daje się mieszkańcom Nadwórnej we znaki?
W czasie mojego pobytu trzy razy chyba coś spadło, ale albo odłamki zestrzelonej rakiety, albo strącającej. Nie wiemy. Nawet nie na Nadwórną spadło, ale w okolicach. Syreny, kiedy są ataki, to potrafią włączać kilka razy dziennie, bo cokolwiek wylatuje z terenu Rosji, nie wiadomo gdzie leci, więc w całym kraju wyją syreny. Tyle, że dziś ludzie się tak przyzwyczaili, że dźwięk wyjących syren nie zakłóca spokoju ludzi. Dzieci dalej bawią się na placu zabaw, mama siedzi i scrolluje coś w telefonie na ławce, ludzie dalej stoją w sklepie w kolejce. Paradoksów jest dużo.
Pochodzi ksiądz z Dębna koło Brzeska, pracuje dziś w parafii, której proboszczem był kiedyś, przed II wojną światową kapłan z Mielca, a starostą również mielczanin.
To jest bardzo ciekawe miejsce. Południowy-zachód Ukrainy. Niedaleko Iwano-Frankowska. Dziś Nadwórna to 10 tysięczne miasto. Parafia Nadwórna przed II wojną światową liczyła 7 tysięcy wiernych. Proboszczem był zamęczony w niemieckim więzieniu ks. Józef Smaczniak z Rzochowa, wychowanek naszego błogosławionego ks. Romana Sitki, a starostą w Nadwórnej Franciszek Sokół z Mielca. Rzymskokatolicka parafia w Nadwórnej miała kilka kościołów filialnych, a jednym z nich, jedynym zachowanym do dziś, była świątynia w słynnej Rafajłowej, w której na przełomie 1914 i 1915 roku walczący na tych terenach legioniści, tworzący tzw. Grupę Hallera, a potem II Brygadę Legionów Polskich, tzw. Karpacką, utworzyli Rzeczpospolitą Rafajłowską. Ciekawe miejsce i historia.
Kim są wierni Kościoła rzymskokatolickiego w księdza parafii?
Mam wiernych w Nadwórnej, w okolicznych wioskach i obsługuję jeszcze parafię w Delatynie. Kiedyś to byli Polacy. Przyjeżdżali księża z Polski (dalej to robią), więc Kościół rzymskokatolicki przez Ukraińców był nazywany Kościołem polskim. Dziś ci, którzy przychodzą do nas do kościoła to jeszcze rodziny o polskich nazwiskach, są Lewandowscy, Szpakowscy, ale już któreś pokolenie po polskich mieszkańcach tych terenów czy także zesłańcach, i oni dziś mówią już zasadniczo tylko po ukraińsku. Poza tym, jak wspominałem przychodzą, zaglądają inni. Zdarzało się, że przyjmowaliśmy w kościele wyznanie wiary od osób, które wchodziły do wspólnoty.
Iskierka nadziei?
Ale oczywiście. Po pierwsze z tymi ludźmi, trzeba być, ktoś z nimi musi być. Oni już wiele wycierpieli w historii wiary w swoich rodzinach. Oni długie lata nie mając księdza, dostępu do sakramentów zachowali wiarę. Była u nas taka pani Antonina. Opowiadała, że jak raz dostali Biblię po polsku, to nocami siedzieli, sama czytała Ewangelię innym w rodzinie do późna w nocy, bo na następny dzień trzeba było dać kolejnej rodzinie. To było w latach 50.-60. XX wieku. Tych ludzi już nie ma, ale cały czas jest nadzieja, choć panuje przekonanie, że wyznanie jest ściśle powiązane z narodowością. Chodziła do naszego kościoła kobieta, Ukrainka, której mąż był bardzo z tego niezadowolony, nie rozumiał tego, bo uważał, że skoro ona jest Ukrainką to ma chodzić do cerkwi, a nie do kościoła.
Dużo jest kłopotów, nieporozumień, problemów na styku tych dwóch katolickich wyznań, greckiego i rzymskiego?
Na miejscu, lokalnie nie ma. W Nadwórnej jest sześć parafii greckokatolickich. Znamy się, czasem, szczególnie z okazji odpustów odwiedzamy, czasem spowiadamy. Ja na przykład spowiadam mniszki z żeńskiego klasztoru greckokatolickiego. Tu nie ma problemów. Kłopot pewien to jest takie ogólniejsze postrzeganie Kościoła katolickiego trochę jak obcego, szczególnie kulturowo, ciała na tej ziemi. To jest to, o czym wspominałem mówiąc, że jeszcze się mówi, że to Kościół polski.
Mówiliśmy o nadziei.
Właśnie. Mamy w Nadwórnej Matka Bożą Strażniczkę Nadziei. To jest stary obraz, prawdopodobnie z Węgier. W tle wizerunku są lilie andegaweńskie, więc to możliwe. Nadwórna zaczęła istnieć w XIV wieku. Za Ludwika Węgierskiego ziemie przeszły w ręce Węgier. Kazimierz Wielki odziedziczył Ruś Halicką (choć Ukraińcy mówią, że to Polska zagrabiła), a kiedy umarł bezdzietnie i władzę przejął Ludwik Węgierski, z którego nadania książę Władysław Opolczyk (który, znalazł ikonę Matki Bożej i podarował ją ściągniętym przez siebie do Częstochowy paulinom) został namiestnikiem Ziemi Halickiej. Stolnikiem halickim został Paweł Kuropata, który wzniósł zamek pniowski, parę kilometrów od Nadwórnej. Obraz MB Strażniczki Nadziei, który mamy w kościele, był kiedyś ponoć w kaplicy zamkowej, kiedy powstała parafia Nadwórna, znalazł się w kościele. Słynął łaskami łaskami słynący. Nawet kościół nazywano bazyliką, ze względu na to, że obraz cieszył się wielkim kultem. Ta ikona była cały czas w ołtarzu głównym w kościele. Po II wojnie światowej został zabrany przez Polaków, którzy wyjechali do ojczyzny i dziś jest w legnickiej katedrze, ale my mamy kopię. Nadziei nam też nie brakuje.
Pierwsza część rozmowy ukazała się w 38. numerze "Gościa Tarnowskiego" na 22 września.