Z Wołynia na Sybir - jedno piekło uratowało ją przed drugim

Z siostrą rozmawiały o zsyłce często. Do śmierci Stalina z nikim innym na ten temat mówić nie było wolno. Do dziś nie jest łatwo.

Cieszyłam się na tę podróż pociągiem. Jak dziecko. Tatuś Franciszek Kruszewski był leśniczym, dostał tę posadę za zasługi w walce w Legionach Piłsudskiego, mieszkaliśmy w gajówce, z dala od torów kolejowych. Pociąg to była rzadka atrakcja - mówi pani Janina Paśnik z Tarnowa, jakby chciała zaczarować tamtą rzeczywistość, inaczej pamiętać ten czas. Wtedy miała 10 lat, dziś ma prawie 95.

Nie o wszystkim mówi od razu, żeby za szybko nie rozdrapać rany, która mimo upływu lat wciąż na samo wspomnienie sączy się łzami. Ze swoją zmarłą 3 lata temu starszą siostrą Adelą rozmawiały o zsyłce często. Do śmierci Stalina z nikim innym na ten temat mówić nie było wolno. Jej syn o tym, co przeżyła w dzieciństwie i młodości, dowiedział się, będąc już dorosłym mężczyzną.

- Babcia powiedziała kiedyś, że piekło zsyłki uratowało ją i jej rodzinę przed potworniejszym piekłem - rzezią wołyńską, której z pewnością by nie przeżyła i nas by nie było - wspomina jej wnuk Kamil.

Pierwsza wywózka Polaków na Sybir w czasie II wojny światowej miała miejsce 10 lutego 1940 roku, dokładnie 85 lat temu. - Nas wywieźli 1 kwietnia tego samego roku. O pierwszej w nocy do drzwi mieszkania zastukało dwóch uzbrojonych milicjantów. Kazali zabrać tylko najpotrzebniejsze rzeczy: ubrania, żywność, pościel, trochę naczyń. Na spakowanie się mieliśmy 20 minut. Najstarsza siostra miała 14 lat, kolejna - 12, ja - 10 i brat - 5. Nas, rodziców i nasze rzeczy zapakowali na furmankę, którą zawieźli nas do pociągu. Miał chyba z 6 wagonów. Cały załadowali zesłańcami z Wołynia - opowiada pani Janina.

Moment zsyłki nie zastał jej rodziny w gajówce. Od kilku miesięcy już w niej nie mieszkali. Mimo że do rzezi wołyńskiej doszło w 1943 roku, niepokój na tym terenie narastał od początku wybuchu wojny. - Nasz tatuś był szanowany, lubiany, ale musieliśmy z gajówki uciekać. Ukraińcy nie wchodzili do domu, ale kręcili się po podwórku, budynkach gospodarczych. Uciekliśmy do innej wioski i zamieszkaliśmy u Żyda. Stamtąd nas zabrali na Sybir. Żydzi wtedy bogacili się na tym, co po Polakach zostało, ale potem przecież przyszedł czas na nich - zauważa pani Janina. O tym, co na Wołyniu wydarzyło się później, dowiedziała się już tak naprawdę długo po wojnie, kiedy mieszkała w Tarnowie.

Podróż pociągiem, na którą tak się cieszyła jak dziecko, trwała miesiąc. W typowym wagonie bydlęcym. W prawie 40 osób. Z zaryglowanymi drzwiami, niewielkimi zakratowanymi i zabitymi oknami. Tylko przez nie można było oglądać świat. Z dziurą w podłodze, która służyła za toaletę, i z żeliwnym piecykiem, w którym się paliło, żeby coś ugotować.

- Po drodze jeszcze chyba dostawiali wagony. Jechaliśmy równy miesiąc, od 1 kwietnia do 1 maja. Pociąg pędził jak szalony, wiózł nas przez kazachstańskie stepy, potem wracaliśmy, a ludzie cieszyli się, że z powrotem do domu. Docelowo trafiliśmy w okolice Archangielska w Rosji nad Morzem Białym. Pierwszy tydzień spędziliśmy w łagrze dla więźniów politycznych, który nazywał się Suchobezwodna, chociaż naokoło pełno było wody. Nawet nie był ogrodzony, bo naturalną przeszkodę stanowiły bagna i trzęsawiska, przez które nikt przejść by nie mógł. Mieszkaliśmy w barakach pełnych pluskiew i robactwa, spaliśmy na pryczach ze stęchłą słomą i zgniłymi kocami. Na szczęcie tylko tydzień - wspomina pani Janina.

Później domem stał się barak, w którym zamieszkali w trzy rodziny, jeden z dziesięciu w tym „posiołku” znajdującym się w głębi tajgi. Na zupę i kawałek chleba wszyscy od 16. do 70. roku życia musieli pracować przy wyrębie lasu, zwózce i spławie drewna rzeką, od świtu do wieczora, każdego dnia. Dla malutkich dzieci urządzono żłobek, żeby matki też mogły pracować. Dziećmi od 3. roku życia zajmowały się te starsze. One też prały, gotowały, zbierały w lesie grzyby, jagody, żurawinę. Obozu strzegł komendant NKWD i dwóch milicjantów. Na wiosnę wszyscy chorowali na kurzą ślepotę z niedożywienia. Słabsi zapadali na inne zagrażające życiu choroby. Wiele dzieci i starszych umierało. Wszyscy byli u kresu wytrzymałości.

- Z pomocą przyszedł nam Czerwony Krzyż. Pomógł nam też gen. Sikorski, gen. Berling, Wanda Wasilewska. To oni zorganizowali Związek Patriotów Polskich i Wojsko Polskie, do którego w październiku 1943 roku został powołany mój tato - mówi pani Janina.

Ona z rodzeństwem i mamą przenieśli się do niewielkiego miasta Jurjewiec nad samą Wołgą. Tam już było im lepiej.

- Była tam z nami na zesłaniu Maria Kosiorowa - osoba wykształcona, przed wojną skończyła prawo na Uniwersytecie Warszawskim. Zaczęła udzielać się w działającym już w tym mieście oddziale Związku Patriotów Polskich, a że było tam większe skupisko Polaków, postanowiła też zorganizować dla dzieci polską szkołę, w której moglibyśmy się uczyć języka. Wystarała się o budynek na ten cel i internat. Na dole stołówka, jadalnia i sypialnia dla chłopców, a na piętrze - klasy, świetlica i sypialnie dla dziewczyn. Chodziłam do tej szkoły półtora roku - opowiada pani Maria, a do dziś z pamięci potrafi wyrecytować jedną z ballad Mickiewicza - „Już w gruzach leżą Maurów posady”, której się tam nauczyła.

Po 6 latach tułaczki w 1946 roku wrócili do Polski. - 5 marca wyruszyliśmy w drogę powrotną pociągiem już w bardziej ludzkich warunkach. Na drogę dostaliśmy worki soli, żeby przeżyć, nieoczyszczonej, w wielkich bryłach, które siekierą trzeba było rąbać. Była potwornie słona. Na szczęście na każdej stacji stał Czerwony Krzyż z zupą dla nas. W Baranowicach pamiętam oblężenie naszego transportu ludźmi, którzy za jedzenie kupowali tę sól od nas - wspomina pani Janina.

Wróciła do Polski, mając 16 lat. Sybir został w niej na zawsze. Nie tylko jako wspomnienie. - Mamie może brakować wielu innych rzeczy, ale nie chleba. Kupujemy go dla niej bochenkami - zauważa jej syn.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..