S. Radosława Turek, służebniczka dębicka, pielęgniarka, mówi o nadziei i Bożym miłosierdziu, które nie zawodzi nigdy.
Grzegorz Brożek: Była Siostra pierwszą zakonnicą w habicie, która studiowała na Wydziale Pielęgniarskim na ówczesnej Akademii Medycznej w Krakowie.
S. Radosława Turek: Byłam pierwszą siostrą, którą przyjęto w habicie, a natomiast inne siostry także studiowały, ale musiały to robić "po cywilu".
Po studiach została Siostra pielęgniarką?
Byłam nią wcześniej. Najpierw skończyłam studium pielęgniarskie, później dwa lata pracowałam na Klinice Chorób Wewnętrznych w Krakowie i po dwóch latach zgromadzenie wysłało mnie na studia. Ja miałam w ogóle ciekawą historię, bo jako 15-latka wstąpiłam do zakonu. To była wewnętrzna decyzja, która zapadła i nigdy się już nie zmieniła i nigdy jej nie żałowałam. Będąc już w zgromadzeniu, chodziłam do szkoły średniej. Do liceum w Pilźnie. Nie było jakiejś pełnej wolności religijnej. Jak się zorientowano, że jestem z klasztoru, to zaczęły się jakieś dziwne rozmowy. Od władz szkolnych usłyszałam, że to niemożliwe, by w tym wieku dziewczyny szły do zakonu, proponowali, żebym z klasztoru przeniosła się do internatu. Ja na to, że nie będę mieć wolności religijnej. Zapewniali, że tak, a pamiętam akcję zdejmowania krzyży ze ścian w internacie, pamiętam, że jak dziewczyny chciały iść do kościoła, to uciekały przez okno. Usłyszałam, że muszę wybrać albo klasztor albo szkołę i wybrałam klasztor. Później musiałam kontynuować naukę w wieczorówce w Tarnowie, a maturę robiłam w liceum w Krakowie. Był stan wojenny akurat. Potem studium pielęgniarskie i byłam szczęśliwa, że mogę pracować. W ogóle nie myślałam iść na studia, ale tak się życie potoczyło.
Jako pielęgniarka pracowała Siostra w dębickim szpitalu?
- Tak. Tutaj byłam pielęgniarką przez 18 lat. Ale wcześniej 10 lat pielęgniarką w Szpitalu św. Łukasza w Tarnowie i jeszcze kilka lat w Stacji Opieki Caritas w Tarnowie przy ul. Długiej.
W szpitalu na jakim oddziale?
W jednym i drugim szpitalu na oddziale wewnętrznym. Na wewnętrznym są wszyscy. Są ludzie chorzy, których trzeba leczyć, są młodzi ludzie, którzy czekają na diagnostykę, są pacjenci geriatryczni, umierający, ale są i ludzie znalezieni po domach, bezdomni, którzy wymagają pomocy, zdarzają się alkoholicy w zbyt dużym upojeniu, czasem w stanie terminalnym. Ja kocham oddział wewnętrzny, bo tam jest człowiek najbardziej bezbronny. Wielu z tych ludzi nie ma dosłownie nic. Rodzin także. Oni najbardziej potrzebują nadziei. Trafiają się tacy, jak jedna pacjentka, która mówiła, że przychodzi na wewnętrzny dwa razy w roku - żeby się umyć i wyspowiadać.
Siostra polubiła wewnętrzny, a mnie się wydaje, że w naturalny sposób ludzie mają ochotę uciekać od takich historii.
Choroba jest częścią życia ludzkiego, ale nie istotą. Chory to jest człowiek, któremu się zdarzyło chorować. Ten człowiek ma swoją historię życia. Ma swoją rodzinę. Ma swoje nadzieje. Czasami nie wie, co dalej. Zdarza się, że choroba to jest czas na refleksje, zastanowienie się, rozliczenie. Choroba ciała to często nie jest tych cierpień największy kłopot i problem. Nawet dla chorego, który ma raka, choroba często nie jest problemem, ale w związku z rokowaniami większym problemem dla niego jest to, kto zostanie w domu, co się stanie, kiedy odejdzie, przyszłość tych, którzy zostają. Dla innych ludzi problemem są rany, które ktoś im zadał. Rany duchowe. Problemem jest brak sensu, strach przed przyszłością. Na te cierpienia nie ma zastrzyku ani tabletki, do tego potrzebny jest człowiek.
Czuła się Siostra w taki sposób potrzebna pacjentom?
Tak. Trzeba było czasem pomóc pacjentom na przykład przyjąć postawioną diagnozę, ale najczęściej po prostu po ludzku zapytać, jak się czują, wesprzeć ich, powiedzieć, że będzie dobrze. Dać im iskrę nadziei. To jest kwestia pewnej uważności. Czasami myślę, że to Duch Święty działa w taki sposób, którego nie potrafię zrozumieć, bo zdarzało się, że niewinne brzmiące pytanie, jedno słowo uruchamiało coś, czego ja po ludzku nie mogę wytłumaczyć. Na przykład kiedyś kobieta, której mama zmarła w szpitalu, stała na korytarzu i płakała. Podeszłam do niej. Ja myślę, że to dla mnie było dość zdawkowe słowo, ale w tym momencie nie potrafiłam nic więcej powiedzieć, bo nic więcej mi nie przyszło do głowy. Popatrzyłam jej w oczy i mówię, że będzie dobrze. "Tak siostra mówi? Będzie dobrze?". Ona mnie spotkała za kilka lat i dziękowała mi za to słowo. A to było przecież nic - słowo, które nie ma mocy sprawczej. Ale - jak się okazało - Bóg dał temu słowu taką moc, że ona powiedziała, iż natchnęło ją taką nadzieją, że wróciła z powrotem do nieżyjącej mamy, zajęła się wszystkim, pogrzebem, miała siłę żyć dalej. Myślę, że ludzie najbardziej potrzebują nadziei.
Chorzy też?
Oczywiście. Tylko w chorobie potrzebują nadziei związanej ze swoim zdrowiem, życiem, ale często jeszcze większej nadziei, że po tym życiu coś jest. Robiłam raz EKG pewnemu mężczyźnie w szpitalu, który serce miał do przeszczepu. Pyta, jak jego serduszko. Mówię, że pewnie lekarze już mu powiedzieli. Przytaknął. "Wie pan co, to pan musi być zawsze gotowy, żeby stanąć przed Bogiem" - powiedziałam mu. A on mi na to, że dla niego nie ma nadziei. Dlaczego? "Siostro, ja popełniłem wszystkie grzechy z Dekalogu". Dwa razy próbował startować do spowiedzi, ale nie dostał rozgrzeszenia. I mówi: "Dla mnie nie ma rozgrzeszenia. Dla mnie jest tylko potępienie". Tłumaczę mu, że miłosierdzie Boże jest nieskończone. "Będę o pana walczyć przed Bogiem" - obiecałam. Jego serce kilka razy się zatrzymywało, więc go reanimowaliśmy. Kiedy wracał, mówiłam mu: "Widzi pan, jak Pan Bóg się o pana upomina?". I prosiłam, by choć spróbował z księdzem porozmawiać. Za którymś razem serce zatrzymało się na dobre. Nie wrócił. Przyszła pani doktor i mówi: "Siostro, kończymy", a ja modliłam się już głośno: "Panie Boże, przecież to jest niemożliwe, żeby on umarł z przekonaniem, że Ty nie jesteś miłosierny". Przecież chciał tego miłosierdzia. Stoję przy pacjencie, przy łóżku, nie odpinam monitora i za chwilę ta prosta na monitorze zaczyna się ruszać i słychać monitor "pik, pik". Serce zaczęło pracować. Kiedy na drugi dzień odzyskał świadomość, poprosił księdza. Po tym wszystkim stanął w drzwiach do naszego oddziału. "Siostro, idę do domu. Dostałem życie w prezencie. Ale już teraz wiem, co z tym zrobić".
Piękna historia, ale zarazem niesamowicie trudna. Nie czuła się Siostra przygnieciona ciężarem ludzkich problemów?
Odpowiem tak: ja uważam, że wielki zaszczyt miałam w życiu, iż mogłam pracować jako pielęgniarka. Dla mnie to nie był zawód, to był przywilej, że wtedy, kiedy człowiek jest najbardziej bezbronny, najbardziej prawdziwy, bo w chorobie taki człowiek jest, mogłam mu pomagać. W chorobie, zwłaszcza w ciężkiej chorobie, jest taki moment, kiedy już lekarz nic nie ma do zrobienia oprócz przepisania środków przeciwbólowych. A pielęgniarka jest do końca. I wielkim, wielkim zaszczytem dla mnie było to, że odprowadziłam na drugi brzeg wielu ludzi, towarzysząc ich umieraniu w szpitalach, w hospicjum, w domach. Towarzyszyłam chorym, pomagałam rodzinom przejść przez to wszystko razem.
Trudno zachować nadzieję?
Jak patrzymy tylko do progu naszego życia, to jest beznadzieja. Ale jeżeli patrzymy poza próg, to mamy dalej nasze życie. To życie ma sens, bo wypełnia się w miłości. Wtedy wszystko ma sens. Ale jeżeli nie mam wiary, jeżeli moje życie się kończy... Kiedy ludzie umierają, przychodzi taki czas, że odwracają się do śmierci plecami. Bo mama, bo dzieci, bo praca, a co będzie w domu? I przychodzi chwila, kiedy trzeba tego człowieka odwrócić twarzą ku rzeczywistości przejścia przez próg śmierci i moment, kiedy się pokazuje, że istnieje życie wieczne. I to jest właśnie ten moment, kiedy człowiek nagle się prostuje. Pewne rzeczy przestają być ważne. Jakoś tak zaczyna patrzeć właśnie poza horyzont ziemskiej rzeczywistości i zaczyna się uspokajać. Zaczyna porządkować swoje życie. I to jest taki moment, że nawet gdy nic się nie mówi, to my wiemy, o co chodzi. Jak patrzymy na siebie z pacjentami, wiemy, o co chodzi. I oni są spokojni. Ale moment, kiedy zaprzecza się śmierci, zaprzecza się życiu wiecznemu i idzie się tyłem do tej rzeczywistości, to jest dramat.
Trudno zostawić jest to życie, jedyne, jakie doświadczalnie znamy.
Czytałam to w którymś z opowiadań i bardzo mi się to porównanie spodobało. W opowiadaniu było tak, że przed grzechem pierworodnym przejście między rajem a tym życiem ziemskim było płynne. Ludzie sobie żyli tu i w raju, chodzili w jedną i drugą stronę. W momencie, kiedy człowiek zgrzeszył, Bóg w tym przejściu zasunął ciemne kotary i postawił dwóch aniołów. I teraz ja wierzę, że za tą kotarą jest mój Bóg i mój raj, do którego mnie Bóg wzywa i gdzie mi przygotował miejsce. Ale to jest moja wiara. Nie widzę, bo jest kotara, ale wierzę. Wszyscy się tej kotary boją, bo za tą pierwszą kotarą, jak pan odsunie ją trochę, jest ciemno i pan w tę ciemność musi wejść. Nikt z panem nie wejdzie, bo śmierć się przeżywa samemu. I właśnie za tę pierwszą kotarę wchodzi człowiek i kotara się za nim zamyka. Nikt nie wie, gdzie on jest, co on zobaczył. I z mojego doświadczenia, kiedy rozmawiałam z chorymi, którzy wrócili na chwilę do tego świata, to za tą pierwszą kotarą jest chwila ciemności. Czują Złego koło siebie, no bo to jest ostatni moment, żeby Zły pogrążył człowieka w rozpaczy. To ostatni moment, kiedy możemy zwątpić w Boże miłosierdzie. I to jest ostatni moment, kiedy ja mogę powiedzieć: "Jezu, ufam Tobie". To jest ten skok w kierunku Boga. Jezu, ufam Tobie.