W 2017 roku ks. Tomasz Fajt podjął decyzję, która na zawsze zmieniła jego życie. Wyjechał na misję do Boliwii, dołączając do grona innych polskich misjonarzy.
Obecnie każdy powrót do Boliwii po urlopie jest naprawdę wyjazdem powrotem do siebie. Od pewnego czasu jego miejscem na ziemi jest San Javier - miasteczko w sercu boliwijskiej dżungli, miejsce o historii tak niezwykłej, że przypomina scenografię filmową.
Teraz ks. Tomek Fajt jest już w Boliwii. Rozmawialiśmy dzień przed jego podróżą. Każdy wyjazd misjonarza poprzedza prozaiczna, a zarazem symboliczna czynność: pakowanie. - To jest taki dobry czas, żeby pomyśleć, co tak naprawdę jest w życiu potrzebne, bo wielu rzeczy nie mogę zabrać - mówił ks. Fajt. Do jego walizek trafiają rzeczy najróżniejsze, świadczące o charakterze jego przyszłej pracy. Obok artykułów liturgicznych, takich jak węgielki do kadzidła, ornat czy nowy kielich, lądują tam rzeczy bardziej przyziemne: polski żurek w torebce, kawałek kiełbasy i chrzan na święta, a nawet pompa paliwa i reflektor do samochodu, części niedostępne na miejscu. Ta walizka, pełna przedmiotów niezbędnych staje się metaforą bagażu, z którym misjonarz ma przejść przez „wąskie drzwi”, o których mówi Ewangelia - drzwi do świata wymagającego, niewygodnego, ale pełnego głębszego sensu.
Nagoszyn. Kazanie ks. Tomasza Fajta, misjonarza z Boliwii.Kraina, gdzie historia szepcze w murach
San Javier nie jest zwykłym miasteczkiem. To pierwsza redukcja jezuicka na terenie dzisiejszej Boliwii, założona w 1691 roku. Redukcje były rewolucyjnym projektem społecznym i religijnym. Jezuici zapraszali Indian, żyjących w rozproszeniu po lasach, do jednej, zorganizowanej wioski, „redukując” w ten sposób obszar ich zamieszkania. Struktura tych osad była precyzyjnie zaplanowana: w centrum znajdował się plac z krzyżem, a nad całością dominował kościół - największy i najbardziej okazały budynek. Wokół niego wzniesiono klasztor, budynki administracyjne, warsztaty rzemieślnicze, a nawet ośrodki zdrowia. To dziedzictwo jest dziś tak cenne, że zostało wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.
Gdy w 1767 roku król Hiszpanii wygnał jezuitów, mogło się wydawać, że ich dzieło upadnie. Stało się jednak inaczej. Przez ponad 160 lat, mimo braku stałej opieki duszpasterskiej, wiara przetrwała. Przekazywana była z pokolenia na pokolenie jak najcenniejszy skarb. - Oni nie przyjęli czegoś jakby z zewnątrz i to się skończyło z wyjazdem misjonarzy, tylko po prostu wiarę, a nawet kulturę potraktowali jako coś swojego. Zaczęli tym żyć i zaczęli to kultywować - opowiadał ks. Fajt. To zaowocowało niezwykłym fenomenem kulturowym. Mieszkańcy redukcji San Javier tak pokochali muzykę barokową, że sami zaczęli tworzyć instrumenty smyczkowe i komponować własne utwory. W San Javier powstała cała łacińska msza barokowa Missa de San Javier (poniżej; na nagraniu wykonana w dawnym kościele jezuickim, a dziś parafialnym, gdzie duszpasterzuje ks. Fajt), a nawet jedyna na świecie opera napisana w indiańskim języku besiro.
Missa San Xavier - G. B. Bassani ed. Piotr Nawrot
Sługa na ziemi, która ma już Pana
Praca misjonarza w takim miejscu to nie „pierwsze głoszenie” Ewangelii. To raczej towarzyszenie, służba i podtrzymywanie ognia, który płonie od wieków. Ks. Fajt jest jedynym kapłanem na ogromnym obszarze: w miasteczku liczącym z gminą 25 tysięcy mieszkańców, z 18 dzielnicami i ponad 30 wioskami, do których trzeba dojechać. - Gdybym całe duszpasterstwo chciał skoncentrować tylko na sobie, to - umówmy się - niewiele byłbym w stanie zrobić - przyznał. Dlatego siłą Kościoła w San Javier są ludzie świeccy. Katecheci, liderzy wspólnot, młode małżeństwa przygotowujące dzieci do sakramentów i muzycy, którzy z dumą mówią: „Padre, ty się niczym nie przejmuj, jeśli chodzi o muzykę. My się zorganizujemy, to nie chodzi o ciebie, ale my mamy układ z Nim”. To poczucie współodpowiedzialności jest fundamentem tej żywej wspólnoty. Oczywiście nie brakuje wyzwań. Synkretyzm religijny sprawia, że w potrzebie ludzie szukają pomocy u wszystkich. - Idą do szamana, a potem do pastora protestanckiego. Na końcu idą do księdza - wylicza ks. Tomek. Jednak ich przywiązanie do katolickiej tradycji, będącej częścią ich historii, jest niezwykle silne.
Nie wchodzić z butami - lekcja szacunku
Podstawą pracy misyjnej jest głęboki szacunek dla lokalnej kultury. - Nie wolno wchodzić z butami w życie żadnego człowieka. Najpierw trzeba słuchać. Obserwować. Rozmawiać. I dopiero na tej płaszczyźnie starać się coś budować - podkreśla ks. Fajt. Tę zasadę stosowali już jezuici. Zamiast niszczyć rodzime zwyczaje, starali się je „ochrzcić”. Doskonałym przykładem jest historia plemienia, które czciło bóstwo pod postacią strusia. Misjonarze nie zakazali ich obrzędów. Dziś Indianie nadal tańczą w swoich tradycyjnych strojach z ogromnymi pióropuszami, ale już nie na cześć strusia, lecz na chwałę Boga, podczas święta Apostołów Piotra i Pawła.
Tej pokory i szacunku ks. Fajt uczy się każdego dnia, obserwując życie ludzi. Opowiada historię starszego Indianina, którego wiózł samochodem. Gdy dojechali do drogi asfaltowej, mężczyzna zdębiał. Nigdy w życiu nie jechał po asfalcie, a jako, że ostatni raz był w miasteczku 10 lat wcześniej, gdy asfaltu jeszcze nie było, to dał się zaskoczyć. Dla nas wyboista, szutrowa droga to utrudnienie; dla nich to „wspaniałe drogi”, ponieważ pamiętają czasy, gdy mieli tylko wąskie ścieżki, które własnymi rękami poszerzali, karczując las. Żyją w prostych lepiankach z gliny, bez prądu i bieżącej wody, a jednak „rano wstają, gdzieś pojawi się uśmiech, potrafią podziękować, pomodlić się”. Uczą, że bliskość Boga to nie komfort, wygody, ale Jego obecność w codzienności.
Misja to także cegły, leki i dach
Posługa misyjna ma również bardzo konkretny, materialny wymiar. To nie tylko ewangelizacja, ale też mnóstwo projektów. Kościół prowadzi klinikę, dla której niedawno udało się kupić karetkę. Organizuje się pomoc żywnościową czy dostarcza wózki inwalidzkie. Ks. Fajt od początku swojego pobytu był zaangażowany w liczne prace budowlane. Każdy taki projekt, zwłaszcza przy zabytkowych świątyniach, wymaga współpracy z rządową instytucją Plan Misiones, która dba, by to dziedzictwo nie stało się martwym eksponatem, lecz by żyło w codziennej liturgii. Najbliższa duża inwestycja to wymiana dachu na jednym z budynków misji.
To ja potrzebuję tam być
Po co to wszystko? Dlaczego opuszczać wygodne życie i jechać na kraniec świata? Ks. Fajt odwraca tę sytuację. - To ja potrzebuję tam być, bo kiedyś zostanę zapytany o to, co robiłem w życiu - mówił. Misja nie jest pogonią za szybkimi efektami, co stoi w sprzeczności z naszą kulturą natychmiastowości. To powolny proces, w którym „my mamy robić swoje, a podlewał i powodował ten wzrost będzie Pan Bóg”. Podczas szkolenia dla misjonarzy w Polsce, prowadzonego przez komandosów, usłyszał zasadę: „nie pchaj się tam, gdzie jest niebezpiecznie”. Prowadzący jednocześnie z uśmiechem dodał, że misjonarze są żywym zaprzeczeniem tej reguły, bo jadą właśnie tam, gdzie jest trudno, i nie chcą wracać. Ostatecznie misja to odkrycie, że, jak mówił papież Franciszek, „ty nie masz misji, ale ty jesteś misją”. To świadomość, że polem misyjnym może być boliwijska wioska, ale też własny dom, warsztat czy biuro. To codzienne staranie, by być obecnym w życiu drugiego człowieka. - Tak naprawdę to właśnie to definiuje nas, na ile i jak potrafimy kochać - konkluduje ks. Fajt.