Idąc na starcie z "Goliatem" trzeba jednak mieć procę i Pana Boga za sobą, a nie tylko przekonanie o własnej wielkości.
Ostatni (na razie) akt sprawy ks. Jacka Międlara rozegrał się w Tarnowie. To tu, do prowadzonej przez zgromadzenie Księży Misjonarzy parafii pw. Świętej Rodziny został ostatecznie skierowany parę tygodni temu młody kapłan, który płomiennymi kazaniami i przemówieniami ściągnął wcześniej na siebie uwagę mediów w całej Polsce, a także białostockiej prokuratury. Parę dni temu dowiedzieliśmy się, że ks. Jacek postanowił wystąpić ze zgromadzenia.
Sprawa jest bolesna, bo atakowany za nacjonalistyczne przekonania był z lewej strony, ale też nie potrafił przyjąć uwag i krytyki ze strony własnego zgromadzenia, którego przełożonym ślubował posłuszeństwo. Miał problem, by zrealizować decyzje przełożonych. Publicznie je kwestionował, a uprawiając dialogiczną koncepcję posłuszeństwa relatywizował zasady. Choć sam jest i dawał się poznać jako osoba nad wyraz zasadnicza. Może imponować jego żarliwość, konsekwencja, wierność przekonaniom. Niestety, choć sam twierdzi, że jest inaczej, kuleje chyba rozumienie Ewangelii. Wygląda na to, że młodemu księdzu, który miał dłużej pracować duszpastersko w Tarnowie brakło pokory. Jej antynomią jest pycha i boję się, że nie ma stanów pośrednich. Ksiądz Międlar ma teraz ponoć walczyć, demaskować i ujawniać: gejowskie lobby, talmudyczny kąkol i brudy Kościoła.
Jezus owszem wyrzucał siłą kupców ze świątyni, ale do grzeszników podchodził z troską i miłością. Dziś także tym, którzy błądzą, Bóg ofiaruje swoje miłosierdzie. Jako kapłan ks. Jacek mógłby wiele w tym dziele pojednania błądzących z Bogiem uczynić. Nie tylko w konfesjonale, ale także katechizując, nauczając, przekonując. Ale nie chce. Woli iść sam na wojnę z całym światem. Niosąc krzyż. Tylko ten krzyż księdza Jacka to już raczej nie znak z Golgoty, ale zwykłe, zbite ze sobą dwie deski. Nie znak uniżenia i zaparcia się siebie, ale raczej narzędzie do okładania niewiernych.