Wyjątkowym miejscem na mapie Szczepanowa jest kaplica narodzenia św. Stanisława.
Poniższy tekst jest jedynie inspiracją do stworzenia własnego patrzeru i wzięcia udziału w konkursie.
Prawie podczas każdego patrzeru mijam jej białą sylwetkę idąc dalej w kierunku cmentarza. Nigdy jednak nie omieszkam się przyglądnąć otoczonej kamiennym murem przestrzeni. Bywa, że zachodzę tam na krótką modlitwę.
Tak było i tym razem. Mocuję się z metalową furtką i po chwili jestem w środku trawiastego klina, którego wierzchołek znajduje się w kierunku południowym. Od furtki biegnie szeroki chodnik wprost do kaplicy, której pełna symetrii fasada zwieńczona jest wnęką z figurą św. Stanisława, a ponad nią zielenieje miedziany dach i strzela w górę mała wieżyczka.
Zanim wejdę, przyglądam się stojącej po prawej stronie wysokiej, niebotycznej kamiennej kolumnie. Na jej szczycie znów figura świętego biskupa z nieodłącznym Piotrawinem u stóp. Nad figurą świeci ostre słońce, staram się nieco schylić, a nawet przykucnąć, żeby popatrzeć na górującą nad wszystkim postać męczennika. Kiedy to robię, słońce chowa się za statuą i nagle postać św. Stanisława ciemniej, trudno dostrzec twarz i front postaci. Figura staje się niemal czarna ze świetlistą aureolą słońca.
Święci nie mają własnego światła. Ich światłem jest Bóg. Nie potrafią i nie mogą Go zasłonić, choć czasem wydaje się, że to robią. Jest to jedynie złudzenie wywołane naszym spojrzeniem, bardziej przywiązanym do człowieka niż do Boga.
Podchodzę bliżej do kolumny, żeby u jej podstawy zobaczyć tarczę herbową rodu Lubomirskich, fundatorów sąsiadującego z kaplicą kościoła na cmentarzu. Na kamiennym owalu, który o tej porze dnia ma barwę piasku, dostrzegam zakrzywioną esowato wstęgę – znak herbowy Szreniawa, wskazujący na rzekę, z którą związany był ród Lubomirskich. Upłynęło mnóstwo czasu, a ta kamienna rzeka wciąż płynie, choć czasy książąt władających tą ziemią już przeminęły.
Wchodzę do kaplicy rozświetlonej przez kolorowe szybki w ostrołukowo zakończonych oknach. Przede mną ołtarz barwy głębokiej zieleni, z którego wyrasta drzewo dębu, pieczołowicie wyrzeźbione przez artystę samouka z Cerekwi.
W centrum korony drzewa obraz. Przedstawia narodziny Stanisława. Najpierw Bogna trzyma go wysoko na rękach, blisko serca. Później kładzie go przy srebrnej tafli bijącego źródła. W tle zarys kościoła i chałup, i wstęgowata ścieżka, którą właśnie szła, zanim zaczęła rodzić. Bogna położyła synka u stóp wysokiego drzewa. Jak mówi tradycja, był to dąb.
Obraz zdaje się trącić mitologią, w której to wielcy bohaterowie rodzą się u stóp sędziwego drzewa z nieodłącznym źródłem żywej, orzeźwiającej wody. Cień i chłód – szczepanowskie locus amoenus. Z mitologią kłóci się to, co z tyłu ołtarzowej nastawy. Opiera się ona na drewnianym słupie, który wrasta w posadzkę i sięga samego stropu kaplicy. W słupie drewniane drzwiczki z XIX-wiecznym matowym grubym szkłem. A w środku kolejny pień drzewa, z widocznymi bruzdami i wgłębieniami.
Wszyscy szczepanowiacy wiedzą, że to dąb, pod którym urodził się ich rodak. Dlatego tak oni, jak i pielgrzymi odwiedzający to miejsce, zabierali ze sobą cząstki drewna wycinając je z niezwykłego pnia. Nie do wiary? Wszystko zdaje się jeszcze komplikować wówczas, gdy się wie, że podczas niedawnego remontu kaplicy okazało się, że ów pień sięga poniżej posadzki, że został odcięty od pnia, by nie zgnił, i umocowany jako centralna, środkowa kolumna, na której opiera się ołtarz. Drzewo, z którego wszyscy wyrośliśmy i z którego chcemy mieć choć cząstkę w sobie…
Z kaplicy można wyjść na przestrzał i dojść do drewnianej altany, zwieńczonej wieżyczką ze szklaną latarnią, w której – figura św. Stanisława. Altana chroni kamienną cembrowinę studni – źródła, w którym został obmyty po urodzeniu przyszły święty. Czerpię chłodną wodę patrząc na różnego rodzaju kolorowe lejki ustawione na drewnianej belce. Ludzie przelewają przez nie wodę do butelek, zabierając do domu dla chorych, wierząc, że woda, w której obmył się święty ma niezwykłą moc. Lejki są jak ich różne choroby i problemy, z którymi się zmagają.
Wychodząc z drewnianej altany patrzę jeszcze na potężnego dęba, który zdaje się wyrastać wprost ze źródła. Pod jego szerokim masywnym pniem leżą żołędzie, wiele z nich wypuściło różowe kiełki.
Rzeką czasu płyniemy do źródła. W cieniu Drzewa. Do ostatecznych narodzin.